sobota, 30 stycznia 2010

Nostalgicznie

Dziś jakoś mi smutniej niż zwykle. Złapało mnie za gardło poczucie samotności i puścić nie chce. Adam, zamiast być już tu i teraz, przyjedzie dopiero za 3 tygodnie. Siostra, rodzice - daleko. Siedzę sama w tym domu i zazwyczaj zajmuję się sobą: wyszywam, chodzę po zakupy, na spacery, oglądam zaległe filmy itd. Ale - ileż można?
   Chętnie zostawiłabym tą całą samodzielno-samotną egzystencję na tydzień czy dwa rozpieszczania mnie przez mamę. Pewnie po kilku dniach miałabym serdecznie dość jej rad i porad, do których ma ona talent. :P Ale jednak - zawsze to rodzina.
   I może faktycznie tak zrobię - zaraz po kolejnym USG (które mam 9 lutego) wsiądę w pociąg i zawinę do domu... Pewnie kota też ze sobą wezmę, bo co on tu pocznie sam przez tyle dni.
   Gdzieś podskórnie czuję chyba, że Adam już tu powinien być, bo taki był pierwotny plan... i nie ma go, więc tęsknię jakby bardziej niż zwykle.  :(

wtorek, 26 stycznia 2010

11 tydzień... jak to leci!

Jeszcze pamiętam, jak zaczynałam tego bloga, a było to gdzieś w okolicach 5 tygodnia ciąży... BUM! I już jest jedenasty tydzień. :) Niesamowite, jak ten czas potrafi lecieć. Już nawet powoli kaczątko zaczyna wystawać wraz z brzuszkiem poza normalną linię mojej talii (którą, nota bene, nadal mam... a tak mnie poradniki straszyły, żeby się pożegnać z talią na parę miesięcy. A figę! :P). A może sobie tylko wkręcam? W każdym razie czuję, że brzuszek jest uwypuklony. :D I to jest bardzo fajne. :) Kaczątko w końcu przestało przypominać urojoną kijankę, a zaczęło być miniaturką człowieka - ponoć waży tyle, co łyżeczka cukru. Te porównania kulinarno-roślinne mnie rozwalają szczerze mówiąc: najpierw nosiłam w brzuchu jagódkę, potem fasolkę, moja macica jest wielkości grejpfruta... :P Mam wrażenie, że jestem jednym wielkim koszem na owoce. :P
   Z życia w ogóle: powoli, powoli wraca mi energia.  A może to po prostu samozaparcie? Nie gniję już w domu 24/7, wychodzę częściej na spacery (jest teraz tak pięknie, mroźno, słonecznie i bezwietrznie, że aż chce się żyć), zajęłam się jakąś w miarę sensowną aktywnością poza siedzeniem przy komputerze... to chyba znak, że kończy się powoli pierwszy trymestr. Wyniki badań krwi są na razie jak dla mnie zagadką, umówiona z lekarką jestem dopiero za 2 tygodnie, ale już wiem, że nie jestem zarażona toksoplazmozą, więc i bobas jest zdrowy! Ha!

wtorek, 19 stycznia 2010

Nic mi się nie chce

Czy tylko ja tak mam, że najchętniej siedziałabym cały dzień w fotelu albo leżała w łóżku i nic nie robiła? I że wstaję po, bagatelka, 10-11h snu, czyli gdzieś w okolicach 11:30? Pół dni już minęło, a ja dopiero zwlekam się z pieleszy i rozglądam za jakimś śniadankiem. Mój Szanowny Małżonek wczoraj już mi ten mój marazm ruchowy wypomniał - gniję w domu. Nawet nie mam na to jakiegoś sensownego wytłumaczenia.: czuję się dobrze, nie mdli mnie, ciąża przebiega miło i przyjemnie... po prostu mi się nie chce. :P I się zastanawiam - to normalne jest, czy po prostu wyłazi ze mnie skrywany od lat leń?
   Żeby nie było, że tak całkiem NIC nie robię- czytam książki ciążowo-dzieciowe. Oto jedna z nich:
Piękne studium obłędu, w jaki popadają młodzi rodzice, którzy zupełnie się nie spodziewają, jak to NAPRAWDĘ z tym dzieckiem będzie. Śmieszne i prześmiewcze felietony Talki na temat jego potomka Pitulka i jego młodszej siostry Kudłatej, ujęte w formie książkowej. Polecam szczerze!
   I moja "biblia ciążowa", czyli "W oczekiwaniu na dziecko". Pisana przez Amerykanów dla Amerykanów, czyli BARDZO szczegółowo, na prawie każdy temat z ciążą związany: od tego, jak poznać ciążę, jak wybrać odpowiedniego lekarza, poprzez dietę, kolejne stadia rozwoju bobasa itd. Oczywiście, skoro to ksiażka hamerykańska, trafimy na takie absurdy, jak pytanie o to, czy branie narkotyków w ciąży może zaszkodzić dziecku itp. :P Ale książka jest baaardzo wyczerpująco napisana - polecam.
Jutro idę zanieść mocz do analizy. Perspektywa biegania po mieście z pojemniczkiem pełnym moczu mnie rozwala. :P Ale - będzie dobrze. Muszę tylko wstać o 8:00 (sic!) rano, co nie będzie łatwe...

piątek, 15 stycznia 2010

Urodziny... tylko czyje?

Urodziny przyszły i poszły. Znów jestem starsza... choć - im starsza, tym mniej liczę, ile to już nie minęło. Bo w zasadzie - to chyba wszystko jedno, prawda? Ważne, na ile się czuję. A czuję się nadal na jakieś dziewiętnaście. Moja mama zresztą też ostatnio mówiła, że ona dalej czuje się na siedemnaście.
   W ramach życzeń i prezentów urodzinowych dostałam: śpioszki dziecięce, śliniaczek, grzechotkę w  kształcie kaczuszki, tunikę ciążową, książkę o wychowaniu dzieci, a także moc życzeń "zdrowego bobasa, szybkiego porodu itd, itp." Wszystko bardzo fajnie, nie powiem (książka mi się naprawdę szalenie podoba, bo to Talko (!) i miałam ją sobie kupić tak czy owak), ale - I'm not me anymore.

   Zostałam zakwalifikowana do podzbioru "matka" i z tą nalepką już się widzę nie idzie rozstać. Owszem - jestem w ciąży, ale dni są zaskakująco podobne jedne do drugich. Nie spływa na mnie żadna boska łaska, nie przeżywam w każdej sekundzie zachwytu nad swym Stanem Błogosławionym. Normalnie dalej jem, śpię, oglądam filmy, słucham muzyki, robię te swoje kolczyki i mam sporo INNYCH zainteresowań OPRÓCZ dzieci. Dla znajomych i rodziny - niekoniecznie. Zanikam jako wolny elektron. Zdziwniej i zdziwniej.

sobota, 9 stycznia 2010

W normie

Od ponad tygodnia czuję się bardzo dobrze: zero nudności, bólów czegokolwiek. Za to dopisuje mi apetyt (miodek! Miodzio pyszny jest! I grejpfruty!) i humor. Nadal jestem rozleniwiona i najchętniej nie wychodziłabym z domu (zwłaszcza, że na zewnątrz zima - drugie natarcie), ale to jest chyba ten czas. Czas, by wziąć się trochę do pracy. Zawodowej? Może też.
   Od poniedziałku zaczynam chodzić na basen. Naczytałam się, jaki to ruch ważny w ciąży no i nie ma bata, idę. Jestem tylko ciekawa, czy się zmieszczę w swój strój kąpielowy, dwuczęściowy nota bene (nie, żebym przytyła, ale biust... ). Ruch jest jednak ważny, przyznaję. Po ostatnim spacerze (chyba przedwczoraj), który trwał chyba jakieś 2h, poczułam się bardzo dobrze. Śnieg pod stópkami skrzypi, a ja w dwóch swetrach, kurtałce i czapce głęboko na uszy naciągniętej przeszłam się wzdłuż brzegów Malty.
   Spacery są fajne. :)

wtorek, 5 stycznia 2010

Serduszko puka w rytmie...

Dziś po raz pierwszy byłam u ginekologa z wieścią: pani doktor, chyba jestem w ciąży. "Chyba" dodałam dla zasady, bo to naprawdę trudno pomylić z czymkolwiek innym. :P Pani doktor potwierdziła moje "chyba" w dość naukowy i bezosobowy sposób: "Ciąża jest wewnątrzmaciczna, pojedyncza, praca serca jest". Aha... i to już? Żadnego "gratuluję, jest pani mamą", żadnej ekscytacji? Dla nich, lekarzy, to chleb powszedni, wiem, wiem. No cóż, nie zawsze może być jak na amerykańskim filmie, prawda? Pani doktor zrehabilitowała się jednak w moich oczach pokazując mi po raz pierwszy na ekranie USG bijące serce mojego maleństwa... no... tak naprawdę to, że jest to serce, to wiem, bo mi powiedziała... ale faktycznie na ciemnym, szaroburym ekranie rozmazanych plam widać było małą fasolkę przytwierdzoną do ścianki czegoś, bo okazuje się być moją macicą, i pikające w środku tej fasolki coś... Naprawdę tam jest życie! :D Adam się prawie popłakał, jak mu o tym napisałam smska. Zdjęcie fasolki-kijanki-kaczątka posiadam, choć w wersji mocno pomniejszonej. Pokazać na nim, gdzie jest bobas, raczej trudno. Ale spróbujmy:
 Tak, tam w tej czarnej dziurze po prawej stronie jest taka szara plama - to właśnie bobas. Choć na razie bardzo maciupki. Ale już żyje - ma nawet swoje własne serduszko! Jejku, jak mnie to rozczula, nawet nie wiem, dlaczego. Chyba po prostu dobrze mieć namacalny, naoczny dowód, że faktycznie kaczątko tam się powoli wykluwa.

   Z zaobserwowanych symptomów: bardzo łatwo się wzruszam ostatnimi czasy. Ostatnio popłakałam się oglądając wykonanie arii operowej. Ciekawa ta ciąża... :P