poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Polubię poniedziałki :)

4,32 - poziom bilirubiny u Antoszka na dziś dzień. Odstawiamy wszystkie leki i dodatki i możemy już normalnie jeść z cyca. :) Takie wieści to codziennie poproszę. :)

   Tymczasem...

   ... zdaje się, że dopadła nas kolka. Wczorajszy wieczór w większości został przekrzyczany i przepłakany, kąpieli nie oszczędzono także. :/ Na szczęście mamy cały arsenał środków kolko-zaradczych, od zmiany pozycji do karmienia, chustowania (już raz się chustowaliśmy i Antoszek zasnął w pięć sekund! Chyba mu się spodobało. :) ), masaży brzuszka, ciepłych okładów i leżenia na brzuszku, najlepiej u mamy albo u taty na piersi. Dlatego kolka mi nie straszna, byle ze zdrowiem bobaska było wszystko dobrze. :)

   Z cyklu: historie nakłuć piętkowych - dziś Antoś na pobieraniu krwi nawet się nie obudził. :P Lekko jęknął przez sen przy samym ukłuciu i dalej smacznie spał mi na ramieniu, podczas gdy pani laborantka pobierała kropelkę za kropelką. :) Dzielne kaczątko! :D Jestem dumna jak nie wiem co i szczęśliwa, że przynajmniej jedno badanie mniej musiał Antoszek płaczliwie przeżywać. A że do przychodni i z powrotem pojechaliśmy wózeczkiem (auto jak zwykle w naprawie), to zrobił nam się miły spacer, pomimo że w deszczu. Opatulony w kocyk Antek spał smacznie i nic go nie ruszyło, nawet panowie remontujący chodnik przed przychodnią. :) Trzeci tydzień zapowiada się fajnie. :)

sobota, 28 sierpnia 2010

Żółto nam

Z cyklu: początki zwykle są trudne.

   Antoś nadal ma żółtaczkę. Robione we wtorek i w czwartek wyniki poziomu bilirubiny sugerują, że nie dość, że jej poziom nie spada, to się jeszcze podnosi. :( Młody ma zatem przepisane czopki Luminal oraz... sztuczne mleko. :/ Niestety, okazuje się, że trudności w rozpadzie bilirubiny może potęgować jakiś enzym zawarty w mleku matki i dlatego, póki nam te wszystkie wskaźniki nie spadną, Antoś jest co drugie karmienie pojony z butelki. :( Tak, tak, ja wiem, że to tymczasowa sytuacja, że to dla jego zdrowia, że potem wrócimy na "100% cyc" i będzie fajnie... wiem to, tak na logikę rozumując. Ale serce matki jest głupie, dlatego całą drogę z przychodni ryczałam. Że dlaczego to spotyka moje dziecko, że co ze mnie za matka, że taki maluch nie powinien być faszerowany lekami, że jak się odzwyczai od cyca to się chyba załamię, itp. Cały arsenał myśli podszytych ogromnym poczuciem winy. Bo nie jest tak, jak miało być.
   Więc co 12h pół czopka, co drugie "am" Bebiko 1. I tak do poniedziałku, a w poniedziałek kolejne wyniki (czyli po raz nie-wiadomo-który kłucie Antoszka w piętę). Modlę się do wszechświata, żeby już wszystko było ok, bo pojenie młodego sztuczną karmą sprawia, że wszystko się we mnie buntuje. Poza tym przygotowanie butli trwa ZNACZNIE dłużej, niż wyjęcie cycka i włożenie go bobasowi do rozdziawionej buzi. Więc Antoś płacze i marudzi, ja go zabawiam, lulam, tulę itd., a Adam uwija się przy mieszance. Jest to szczególnie frustrujące w nocy: do tej pory wystarczyło ułożyć się na odpowiednim boku, podać cyca i już. Teraz wszyscy się rozbudzamy: Antoś z głodu, Adam do "gotowania", ja do niańczenia. Może dlatego dziś zrobiłam sobie dodatkową długą drzemkę do 13:00, żeby odespać to całe butelkowe zamieszanie?

   Z cyklu "kąpielowego": druga kąpiel również udana. :) Nakarmiony i wypróżniony Antek świetnie współpracuje ze mną w wanience. :) Mam nadzieję, że dziś kąpiel przeprowadzi tata z takim samym sukcesem. :)

   A poza tym skończyliśmy dwa tygodnie wspólnego życia. :)

czwartek, 26 sierpnia 2010

Wieści z pola boju

Po pierwsze - nie ma już kikuta od pępka! Hurra! :) Teraz ze dwa dni na pełne wygojenie i będzie można cieszyć się totalną swobodą w obcowaniu z bobasiątkiem. :D

   Po drugie, i pewnie nawet ważniejsze, udało nam się przeprowadzić kąpiel bez histerii ze strony Antoszka! Wnioski nasuwają się dwa:
 - kąpać może tylko mama (przedwczoraj też ja kąpałam młodego i był spokój, a wczoraj Adam się za to zabrał i krzyk był co niemiara);
 - przed kąpielą trzeba nakarmić Antoszka, bo Antoś głodny to Antoś zły i żadna ciepła woda ani dodatkowa pieluszka do okrycia i miłe słóweczka nie pomogą; ;)
 - muzyczka okazała się zbędna, choć niewykluczone, że i tak będziemy ją włączać, bo to zawsze milej dla obu stron kąpielowego układu; ;)

   Generalnie woda w wanience ma temperaturę optymalną dla Antoszka, choć i tak jest nieco cieplejsza niż zalecają "mądre głowy" - takie 37 stopni to kpina i żenada, nawet mi się ta woda wydaje za zimna. Antonio woli temperaturę ok. 39-40 stopni. Powolne zanurzanie w takim ciepełku sprawia, że Antoś przybiera minę lekkiego zdziwienia. Zadziwia go chlupot na nóżkach i brzuszku, zadziwia namydlanie całego ciałka, zadziwia zielony kolor wanienki i radosne szczebiotanie zachwyconej mamy, która nie może się nadziwić, że becząca kózka zniknęła. Zostało tylko radośnie zadziwione kaczątko. :)

P.S. Oczywiście mycie włosków nie jest już takie fajne, jak mydlenie całego ciałka, ale płaczu nie było. Jedynie grymas niezadowolenia. Ufff... :P No i troszkę jednak marudzenia było przy wyciąganiu z wanienki i okrywaniu ręcznikiem. Jeszcze nie doszłam do tego, czy to był protest pt. "Chcę zostać w wodzie" czy raczej "Jest mi zimno", ale do tego też dojdziemy. :) A za wszelkie rady i porady dziękuję z całego serca. Tym bardziej, że pomogły. :)

środa, 25 sierpnia 2010

Kąpielowy dramat

Antoś jest cudownym, grzecznym bobasiątkiem przez cały dzień: grzecznie je i śpi, co jakiś czas budzi się na dłużej i grzecznie rozgląda się po świecie, daje się grzecznie przewijać, nawet nie marudzi za wiele przy higienie pępka (nie, jeszcze nie odpadł) i po prostu kapitalny jest.

   Do czasu kąpieli.

   Próbowaliśmy już wszystkiego, tak mi się przynajmniej wydaje: mycie "na sucho" nie wzbudziło w Antoszku entuzjazmu i drze się tak samo, jak przy kąpieli "na mokro", w wanience. Myśleliśmy, że może woda za zimna, a Antoś taki ciepłolubny, ale to też nie to. Próbowaliśmy owijać go do kąpieli pieluszką tetrową, wkładamy go powolutku, delikatnie obmywamy, mówimy do niego - a Antek drze się i drze w niebogłosy. Krzyk zaczyna się już od zdejmowania ubranka do kąpieli, przeradza się we wrzask w trakcie mycia, a kończy spazmatycznym płaczem przechodzącym w beczenie kózki, co łamie mi serce na pół. Bardzo bym chciała, żeby kąpiel była dla wszystkich fajnym przeżyciem, wyciszającym. Na razie jednak jest straszliwym dramatem, głównie dla Antosia, ale dla nas też: bo przecież trzeba myć dziecko, ale on tak strasznie płacze, tak strasznie...

   Pomysły na umilenie synkowi kąpieli na razie mi się skończyły. Na forach niektóre matki piszą, że ich dzieci po prostu "tak miały" i przekonały się do mycia dopiero ok. 3 lub 5 miesiąca. Nie pociesza mnie to. Perspektywa codziennych wrzasków Antoszka przez kolejne 5 miesięcy jest druzgocząca.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Co z tym ciałem?

Ciąża za mną, poród też. Teraz jestem w tzw. połogu. Głupio to jak dla mnie brzmi (a jeszcze głupiej słowo "położnica", że to niby ja), a sprowadza się w sumie do tego, że czekam, aż przestanie ze mnie cieknąć krew i będę mogła w końcu iść na basen. :P
   Ciało dochodzi do siebie w tempie ekspresowym. Bardzo mnie to cieszy. Najgorsze po porodzie są pierwsze dwa-trzy dni: jucha cieknie straszliwie, co chwila trzeba iść się "przewinąć" i wymyć, chodzi się jak pingwin, wszystkie czynności wykonuje w slow-motion, a wstanie z łóżka do pozycji pionowej jest wyczynem ponad miarę. Niestety, nawet taki brak dyspozycyjności nie uprawnia do zwolnienia od macierzyństwa, czyli bobasa trzeba regularnie karmić, przewijać i ogólnie być dostępną. Nie wyobrażam sobie tych pierwszych dni bez wsparcia ze strony osób trzecich (tu WIELKI ukłon w stronę mojego męża, który troszczył się o mój komfort w tym pierwszym okresie połogu).
   Krocze oczywiście było obolałe i opuchnięte. Szwy bywały niefajne i ciągnęły nawet, gdy po prostu leżałam, np. na boku. Robienie siku nie było dramatem (choć trochę szczypało - wiadomo, świeże rany), za to trzymanie moczu... tak, tu bywało różnie. :P Przez jakieś trzy dni po porodzie cały "spód" był dla mnie jednym wielkim opuchniętym miejscem, którego nie wyczuwałam do końca i nie do końca kontrolowałam, co się tam dzieje. Wstydliwa sprawa, ale cóż - tak bywa. Na szczęście upływ czasu + ćwiczenie Kegla dało świetne rezultaty i obecnie, po 10 dniach, nie ma z tym już żadnego problemu. :) Teraz zmagam się z regularnymi wypróżnieniami, bo podświadomie ciągle czuję lęk, że coś-tam sobie porozrywam czy ponaciągam, choć wszystkie rany i zszycia goją się świetnie. Przeżyjemy i to. :P
   Po samym porodzie od razu spadło mi z wagi około 9kg. Tak po prostu. Bez żadnych diet i ćwiczeń (nie licząc wymuszonej diety szpitalnej, ale nawet nie było AŻ tak źle, nastawiona psychicznie byłam na większy koszmar żywieniowy :P). Wróciłam do domu w poniedziałek wieczorem, stanęłam na wagę i wyszło, że ważę już tylko 70kg. Teraz każdego dnia spadam troszkę z wagi, obecnie jest już 67,5kg. Jem normalnie i karmię piersią - dieta cud. :) Polecam. :) Figura wróciła niemalże do dawnego stanu, troszkę mam jeszcze na brzuszku dodatkowego tłuszczyku, ale na razie wydaje mi się to urocze. Tyłek i uda znów w normie. Rozstępów brak. Cycki nadal spore (co bywa fajne i niefajne, bo się nie da żadnej koszuli na mnie dopiąć). :)
   Żadnych specjalnych wkładów poporodowych, poza szpitalem, nie stosowałam. Zwykłe, cienkie podpaski i gra muzyka. Dzięki temu nie czułam się jak w pieluszce dla dorosłych, które to poczucie towarzyszyło mi w szpitalu. Macica chyba już niemalże wróciła do swojego stanu pierwotnego. W każdym razie nie czuję już żadnego obkurczania (na początku przeszkadza to w rozkoszowaniu się karmieniem bobaska, bo jak on ssie, to wtedy momentalnie zaczyna się czuć skurcze macicy, tak trochę jak przy okresie), ale jeszcze trochę "cieknę", więc sprawa nie jest zakończona. Teoretycznie moje ciało ma na to 6 tygodni, a tu minęło dopiero półtorej, ale czuję po kościach, że całych sześciu czekać nie będę. :)
   No i chcę już na ten basen! Marzę o przepłynięciu trzydziestu długości i powrocie do moich mężczyzn z poczuciem, że coś w końcu dla siebie zrobiłam. :)

sobota, 21 sierpnia 2010

Karmienie nowonarodzonego ludzika

Mija tydzień życia Antoszka, od kilku dni jesteśmy w domu... i jest dobrze! :D Naprawdę. Psychicznie już się przygotowywałam na dramat, nieprzespane noce, wieczne płacze i krzyki dziecka i ogólny brak zrozumienia dla całej sytuacji. Ale jest dobrze. Noworodek to wbrew pozorom dość prosta w obsłudze istotka: głównie chce jeść i spać. :P A ponieważ śpi bez niczyjej pomocy, to moja rola sprowadza się na razie do przenośnej mleczarni.
   Karmię piersią. Nigdy nie chciałam inaczej. Początki były nieco trudne, zwłaszcza w szpitalu, gdzie pomocy laktacyjnej jako takiej nie było, a dziecko chciało jeść. Długo kombinowaliśmy z Antkiem, jak to ma być z tym ssaniem. Jak podać dziecku ten sutek, żeby go porządnie złapało? I czemu młody ciągle wpada nosem w pierś i prawie się dusi? Antek zasysał jak mały odkurzacz (nie sądziłam, że taka malutka buźka ma tyle siły! Do tej pory sądziłam, że ssanie mleka z piersi to bardziej takie cium-cium, ciamkanie jakieś czy co, a tu taka niespodzianka), mleka jeszcze nie było, bo to dopiero pierwsza doba, a na moich sutkach robiły się jakieś takie banieczki/bąbelki, potem pękały, wszystko bolało jak diabli. Czułam, że to nie tak ma być. Przecież gdyby karmienie piersią miało być bolesną torturą, to byłaby jakaś totalna pomyłka ewolucyjna.
   Wróciliśmy do domu i zaczęłam się kształcić na własną rękę - niech żyje google i portal edziecko. O pozycjach do karmienia (dzięki czemu od razu skorygowałam, co robię źle), o radzeniu sobie z popękanymi brodawkami, ewentualnymi zastojami, zapaleniami itd. Trzeciego dnia piersi miałam twarde jak kamienie, odciągany pokarm laktatorem sączył się słabo - czyli jakiś zator. Lekarstwo - przystawiać dziecko często do problematycznej piersi, ciepłe okłady/prysznic przed karmieniem i zimny po. Sprawa zatoru zniknęła w jeden dzień. Sutki się wygoiły jeszcze szybciej i odtąd karmienie to sama frajda. :) Choć teraz dla odmiany zmagam się z nawałem mleka: z piersi kapie i kapie, zwykle przy karmieniu (jedną je Antek, a druga się "skrapla" :P). No ale od czego są wkładki laktacyjne? :)
  Pory karmienia to na razie totalne pomieszanie z poplątaniem, ale karmimy się "na żądanie" Antka i jakoś idzie. Czasem co 3h, czasem nawet co godzinę. Średnio wychodzi co dwie. :P W nocy podobnie: po kąpieli o 21:00, a potem o północy, koło 2:00, 4:00, a potem po 7:00. Wiadomo, przebudzenia nocne to żadna frajda, ale nawet się wysypiamy, tym bardziej, że na razie Antoś śpi z nami w łóżku, więc karmienie nocne polega na ułożeniu się na odpowiednim boku, podaniu cyca i można znów sobie drzemać. :)
   Wczoraj rozmawiałam przez telefon z babcią. Pierwsze pytanie: czy karmię piersią. Ja ochoczo odpowiadam, że tak. :) Pytanie drugie - czy starcza mi pokarmu? O.O Zonk. A dlaczego miało by nie starczać? Przecież piersi produkują tyle mleka, ile dziecko zjada. Można o tym usłyszeć i przeczytać wszędzie, gdzie głos zabierają doradcy laktacyjni. Niestety, ciągle gdzieś krążą jakieś dzikie historie na temat niepełnowartościowego mleka z piersi niektórych kobiet czy wręcz za małej jego ilości i pojawia się "dobra rada" dokarmiania z butelki. Zawsze w takim momencie zastanawiam się, jak w takim razie radzą sobie kobiety w takiej np. Afryce czy Azji, albo dzikie plemiona indiańskie w puszczy amazońskiej. Tam nie mają butelek. Za to mleka z piersi jakoś starcza. Mają "lepsze" piersi czy co? Ech...

czwartek, 19 sierpnia 2010

Jak to było z tym porodem?

2:00 w nocy, 14 sierpnia. Budzę się, nie bardzo wiadomo, dlaczego. Zwykle przesypiałam całe noce. Pęcherz nie napiera, znaczy - to nie potrzeba. Bobas w brzuszku wierci się jak oszalały. Może to jego ruchy mnie zbudziły? Gładzę się po brzuszku i wsłuchuję w ciało, mam wrażenie, że dzieje się tam coś jeszcze. Skurcze. Lekkie, ale regularne, co 8-10 minut. Leżę tak w ciemnościach z komórką w ręku i liczę odstępy. W międzyczasie odwiedzam toaletę dwa razy (jelita się przeczyszczają). Po półtorej godziny mam pewność, że Coś się zaczęło. Budzę Adasia, który słodko śpi obok, niczego jeszcze nieświadomy. Trochę żal mi go budzić w środku nocy, no ale jak młody ma się dziś wykluć, to trudno. Mąż budzi się w pięć sekund na słowa: "Chyba zaczynam rodzić". ;) Ochoczo zabiera się do mierzenia czasu. Leżymy tak nieco podekscytowani, żartujemy, że OCZYWIŚCIE Antoś musiał wybrać sobie środek nocy, cobyśmy przypadkiem się nie wyspali. :P Uzgadniamy, że do szpitala zaczniemy się zbierać, jak skurcze będą co 3-4 minuty, albo jak wody odejdą. Niestety, do 4:30 nic więcej się nie dzieje (oprócz tego, że już świta)... skurcze nadal lekkie, 8-10 minut. Zasypiamy, zmęczeni.
   8:30 rano. Budzę się znów. Oho - skurcze się nasilają. Zaczyna trochę boleć, jak w pierwszym dniu miesiączki. 7-8 minut odstępu. Skoro o śnie można już zapomnieć, idziemy jeść śniadanie. Zjadam trochę musli z mlekiem, ale jakoś nie mam apetytu. Chodzę po całym mieszkaniu, w tę i we w tę, bo tak mi wygodniej i łatwiej przetrwać skurcze. Dla relaksu biorę ciepły prysznic. Mąż cały czas czatuje ze stoperem, z którego wynika, że niewiele się zmienia: chwilami jest już 4-5 minut (wtedy piszę notkę na blogu), a za chwilę przerwa wynosi 8 minut. Czekamy. Włączamy telewizor, żeby czymś się zająć oprócz tego liczenia, bo na dłuższą metę nudno trochę :P Cichutko sobie postękuję w trakcie skurczów, maksymalnie koncentrując się na głębokim oddychaniu, tak jak nas uczono na jodze.
   Ok. 14:00 nagle poród przyspiesza: w ciągu pół godziny częstotliwość wzrasta do ok. 3min. Decyduję, że czas się zbierać. Adam marudzi, że nie mamy żadnego picia, żeby ze sobą zabrać. Nie chce mnie zostawiać samej w domu, żeby jechać do sklepu, więc w drodze do szpitala zatrzymujemy się w markecie. :P Ja sobie jęczę w rytm skurczów na tylnym siedzeniu autka, a mąż szybko kupuje dwa kartony soczków i pieluszki dla małego, bo jakoś do tej pory nie kupiliśmy ich. Na izbie przyjęć jesteśmy ok. 14:30.
   Kobieta na izbie przyjęć jest koszmarna: wszystko jej trzeba literować po 5 razy, na klawiaturze pisze jednym palcem, powoli wypełniając miliony danych moich i męża. Skurcze są już naprawdę mocne, w dodatku dostaję świra od tego czekania na przyjęcie. Oczywiście muszę podpisać sto oświadczeń, że godzę się na wszystkie zabiegi: od golenia krocza do nacięcia, po cesarkę. Wszędzie jest napisane, że to w razie zagrożenia zdrowia i życia. Pani z izby patrzy na nas, jak na kosmitów, gdy chcemy kwestionować konieczność nacięcia i sugeruje, że mogę zawsze wybrać inny szpital (a tu skurcze co 2-3 minuty), skoro mi się nie podoba. Ochrzania mnie też, że za wolno składam podpisy, przerywam co chwila, gdy nadchodzi skurcz, a przecie jej się tak spieszy... Mam ochotę ją zamordować, więc mówię jej, że jest niepoważna. Pani troszkę się obraża, ale bierze mnie na KTG. Niestety, Adam musi zostać w poczekalni! Leżę więc na lewym boku, podpięta pod elastyczne pasy i mikrofony, sama w pustej sali, i mam wciskać przycisk za każdym razem, jak poczuję ruchy dziecka. Pani jeszcze sugeruje, że ja oczywiście mogę nie wiedzieć, które to są te ruchy, ale jak będzie mi się "wydawać", to mam przycisnąć. W myślach wyzywam panią od głupich, starych bab, i leżę. Jest mi bardzo niewygodnie na tym boku, mam ochotę wstać i pochodzić, ale nie ma takiej opcji.
   Przychodzi lekarka. Mierzy rozwarcie - 4cm. Potem znów wywiad i wypełnianie danych - do zwariowania. Lekarka wydaje się mało sympatyczna, ale staram się być miła, żeby jak najszybciej skończyła się ta biurokracja, a zaczęło coś mądrego. Adam jest już przebrany w szpitalne wdzianko wygląda, jak wielki smerf - cały na niebiesko. Ja też przebieram się w "ciuchy do rodzenia". Idziemy na porodówkę. Tam przechwytuje nas... ta sama położna, z którą dwa dni wcześniej rozmawialiśmy na temat procedur szpitala. Jest mi lepiej, bo to w jakiś sposób "znajoma twarz" i czuję, że dobrze się mną zajmie, tym bardziej, że wie już, jakie mam podejście do różnych spraw porodowych. Kwaterujemy się w sali "nagietkowej": jest pomarańczowo i ładnie, jest też dziwaczne coś, czyli łóżko porodowe, na którym od razu mnie kładą i znów to KTG. Chryste, jakby sobie nie mogli zmierzyć raz a porządnie. Niestety, tu też nie wolno mi chodzić, więc się męczę ze skurczami w pozycji półsiedzącej (strasznie mi ta pozycja nie pasuje, dostaję straszliwej trzęsawki nóg - to ponoć normalne przy porodzie, ale jakoś nikt o tym wcześniej nie mówił). Znów wywiad, dane, jakie leki brałam, od kiedy czuję skurcze itd. Cały czas oddycham głęboko, bo tylko to mogę teraz robić. Adam siedzi obok, głaszcze mnie po rękach i twarzy. Chwilę wcześniej do pokoju wchodzi "moja" lekarka i oznajmia w niemiły sposób, że jak się nie zgodzę na nacięcie, to mam sobie szukać innego szpitala do rodzenia (chyba pani z izby przyjęć doniosła uprzejmie, że robiliśmy problemy :P). Papiery są już dawno podpisane, więc nie za bardzo wiem, o co pani doktor jeszcze chodzi. Pani oznajmia wyniosłym tonem, że w kwestii tego, czy cięcie jest koniecznie czy nie, to ONA będzie decydować, a nie my, i wychodzi. Mam nadzieję, że już jej nie zobaczę, bo psuje mi nastrój.
   Na sali są z nami na przemian dwie położne: "nasza", czyli pani Magda, i druga pulchna, wesoła kobietka, której imienia nie pamiętam (a żałuję). Gada z nami, żartuje, dyskutujemy o tym nacinaniu krocza (położna pociesza, że zrobią to tylko, jeśli NAPRAWDĘ będzie trzeba i że wbrew pozorom, to one o tym zdecydują, bo to one w razie czego wołają lekarza (albo i nie)). Położna chwali mnie za oddychanie przeponą, a mnie najbardziej denerwują trzęsące się nogi, których kompletnie nie kontroluję i przy skurczach to one właśnie najbardziej mi przeszkadzają, bo koncentruję się na jako-takim ich utrzymaniu, a nie na oddechu. KTG trwa i trwa, mam wrażenie, że minęła już godzina tego leżenia.
   W końcu mnie odpinają i mogę sobie połazić. Hip-hip-hura. Adam chodzi razem ze mną, robi też za "wieszak" - wiszę mu rękami na szyi, pochylona, kiwam biodrami na boki, skurcz przechodzi. I kolejny, i jeszcze jeden. Szybka wizyta w toalecie i znów skurcz - są już naprawdę często, ale nie wiem, jak bardzo, bo jakoś nie patrzę na zegarek. Jestem totalnie skoncentrowana na sobie. Nagle siła skurczu powala mnie z nóg, dosłownie. Klęczę na podłodze z głową pochyloną i wspartą na przedramionach i czuję, że NAPRAWDĘ boli. Chce mi się płakać, ale skurcz szybko przechodzi. Położna szybko sadza mnie na jakimś materacu, żebym na twardej podłodze nie klęczała. Przychodzą kolejne dwa skurcze, tak samo silne jak ostatni. Czuję jakieś parcie jak przy robieniu kupki, chcę iść do toalety, ale to jednak nie to. Jeszcze nie dociera do mnie, że to skurcze parte się zaczęły.
   Znów odwiedza nas moja "ulubiona" lekarka i bada rozwarcie - 7cm. Dobrze mi z tą myślą, bo już bliżej niż dalej i wkrótce będzie po wszystkim, a ja zobaczę Antoszka. Pani Magda proponuje ciepłą kąpiel i masaż wodą. Skurcze są tak silne, że nie mam siły ani ochoty iść nigdzie, ale zachęca mnie też mąż, więc idziemy. Adam trzyma słuchawkę prysznica w kierunku brzuszka i masuje go silnym strumieniem ciepłej wody, wanna powoli się wypełnia przyjemnym ciepłem. Trzęsawka nóg na chwilę znika, zanurzam się w cieple (tylko czemu ta woda z prysznica pryska mi na twarz zimnymi kroplami? Bardzo wkurzające!). Mówię położnej o tym parciu,a ona się cieszy, że w takim razie jeszcze kilka skurczów i urodzę. No to ja cieszę się tym bardziej! Wychodzimy powoli z ciepłej wanny (chcę tam zostać!!!) i wracamy na łóżko. Ceratka higieniczna, która jest na nim położona, sprawia, że zjeżdżam coraz niżej i muszę się podciągać. Nogi znów trzęsą się, jest mi zimno. Skurcze są niesamowicie silne, wyraźnie czuję ogromne parcie. W trakcie każdego krzyczę, ile sił w płucach, bo dzięki temu jest mi łatwiej. Pewnie postronny obserwator uznałby, że mnie tam żywcem ze skóry obdzierają (głos mam naprawdę donośny!), ale wbrew pozorom lepiej mi się znosi parcie niż rozwieranie - skurcze są mocne, ale krótsze, no i to już końcówka. Pani Magda sugeruje, że jeśli mnie nie natnie, to wszystko potrwa nieco dłużej. Ile to jest dłużej? - pytam. - Jakieś pół godziny. "E tam, już myślałam, że z godzinę, pół godzinki to jest nic" - myślę sobie i prę dalej dzielnie. Adam trzyma moją głowę, bo za bardzo przy krzyku odchylam ją do tyłu i położna martwi się, że sobie załatwię tarczycę.
   Nagle... CHLUST! Wody płodowe, które jak dotąd nie odeszły (już się pani Magda śmiała, że może urodzę dziecko w tzw. czepku), trysnęły podczas skurczu i rozlały się na pół sali porodowej. :P Dobrze, że nikt akurat nie stał im na drodze, bo suchy by z tego nie wyszedł. Czuję, jak reszta wód sączy mi się między nogami. Salowa szybko wyciera podłogę, obie nasze położne są już przy mnie. Zostało kilka centymetrów od urodzenia się główki Antoszka. Ponoć widać już włoski na czubku głowy. Kolejny skurcz, główka jest już bardzo nisko. Adam może spojrzeć, jak to jest z tymi włoskami. Ponoć faktycznie są! Trochę mu i tym położnym zazdroszczę, że już to widzą, a ja nie. Kolejny skurcz... i tak jakby zostaje! Krzyczę strasznie, czuję rozwieranie całego krocza. Położna mnie uspakaja, że to po prostu główka już jest tak blisko i że mam maksymalnie zwolnić oddech i przygotować się na jeszcze jedno parcie. Przychodzi błyskawicznie. Mam ochotę przeć z całej siły, cały czas, ale każą mi oddychać szybkimi, krótkimi oddechami "jakbym dmuchała w świeczkę, żeby ją zgasić". To bardzo trudne, bo naprawdę chcę przeć, ale staram się, Adam trzyma moją głowę i chwali mnie, że jestem bardzo dzielna. Położne coś tam kombinują z tą główką, ale nie ogarniam już, tylko dmucham i dmucham... i nagle czuję, jak całe ciałko bobaska wychodzi ze mnie.
   I już. Ból mija w jednej sekundzie, a ja dostaję moje kochane dziecko na brzuszek, przytulone do piersi. Jest umazany białą mazią, płacze i jest strasznie duży (takie mam pierwsze wrażenie). Prawie płaczę ze wzruszenia, ale głównie nie mogę wyjść z podziwu, że to już. Tak po prostu, mam dziecko. Moje własne, zupełnie realne, mały człowiek. Nie mogę w to uwierzyć, choć trzymam je przy sobie. Skórkę ma taką delikatną i miękką... Adam mnie całuje ze szczęścia, potem przecina pępowinę. Zabierają małego na badania tuż obok łóżka, a ja jeszcze muszę urodzić łożysko.
   Pojawia się nadąsana lekarka, która z pretensją w głosie pyta, czemu nikt jej nie zawołał (jakby nie patrzeć, przegapiła moment porodu), że przecież to nacięcie niezrobione itd. Położne tłumaczą, że urodziłam tak szybko, że nie było czasu jej wołać (prawda - zamiast pół godziny, parcie trwało raptem 15 minut), poza tym nacięcie nie było potrzebne, bo żadnego pęknięcia nie widać (trochę jednak popękały tkanki wewnętrzne, ale niewiele). Lekarka chce się na coś przydać, więc przyciska mi ręką brzuch prawie do samego kręgosłupa, żeby wypchnąć łożysko. Boli mnie to, więc jej mówię, że ma przestać. Naburmuszona lekarka każe mi przeć w takim razie, co też robię. Łożysko rodzi się w minutkę, wygląda jak wielka krwista galareta. :P Jest całe, to najważniejsze. Można mnie więc myć i zszywać. W pokoju zaczyna roić się od dodatkowych osób z obsługi: jedna pani zajmuje się małym, nad którym czuwa Adam, druga zbiera wszystkie brudne ceratki, trzeci mnie myje, potem znów ktoś czegoś chce od Antoszka, pojawia się salowa... Drzwi do pokoju non-stop otwarte. Jak dla mnie to totalne zaprzeczenie "prawu do intymności" wg Karty Praw Pacjenta - w końcu ja cały czas leżę rozkraczona na łóżku. Ale jakoś jest mi wszystko jedno, niech sobie patrzy, kto chce. Myślami jestem już przy dziecku, chcę je zobaczyć, a tam ciągle jakieś badania. Na czas szycia Adama wyganiają z pokoju, bogowie raczą wiedzieć, po co, skoro może tu być milion innych osób, a on i tak patrzy tylko na bobaska, a nie na mnie. No ale nic - wychodzi i czatuje za drzwiami. Podają mi znieczulenie miejscowe, lekarka zakłada szwy i ciągle marudzi o tym pęknięciu: że jej się to nie podoba, że jest za duże... cmoka i fuka, ale szyje. Ja, szczęśliwa, że jednak wyszło po mojemu, staram się ją zagadać, żeby trochę odpuściła marudzenie, i na samym końcu jest nawet miła i coś mi tam tłumaczy. Żegnamy się w pokojowych nastrojach. Położne za to przychodzą po kolei i po pierwsze dziwią się, że tak łatwo i szybko urodziłam ("To NA PEWNO pani pierwszy poród?") i że to pęknięcie to I stopnia jest, to prawie tyle, co nic, zwłaszcza u pierworódki ("Pani to chyba coś ćwiczyła przed porodem."). Wszyscy zachwycają się włosami Antoszka - jakie długie i gęste. :) Jestem dumna z siebie, ze swojego ciała, z Antka, z męża, że tak dzielnie asystował. Przynoszą mi bobaska na pierwsze karmienie, młody od razu "kuma" o co chodzi, a ja już wiem, że nie oddam go nikomu. Jest najpiękniejszym noworodkiem na całej kuli ziemskiej.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Szybka notka poporodowa :)

Witajcie, kochani! Jak można się było domyśleć po suwaczku - już jesteśmy we trójkę. :D Nasze maleńkie (?) kaczątko urodziło się w sobotę o 18:35, z pełną dziesiątką w Apgarze, 3860g wagi i 60cm (sic!) długości ciałka. Wcale nie jest takie "maleńkie". Główka cała pokryta długimi i gęstymi, ciemnymi włoskami. (czyli mit o tym, że kobieta jak ma zgagę w ciąży to urodzi "włochate" dziecko można między bajki włożyć - zgagi nie miałam, a młody jest małym futrzakiem). :P
   Wczoraj miałam już napisać, ale po prostu zasnęłam przy komputerze - uroki dwóch pierwszych nieprzespanych nocy w szpitalu. :P
   Cały poród od początku aż do samego końca opiszę osobno, na razie układam sobie wszystko w głowie, no i brak też trochę czasu. Do domu wróciliśmy wczoraj wieczorem, na razie staram się ogarnąć wszystko.
   I teraz smutna nieco wieść może dla niektórych - fotek Antoszka na blogu nie będzie. Przykro mi. Mój mąż nie chce się nimi publicznie dzielić w internecie i stwierdziłam, że przystanę na to. Antoś ma jeszcze prawo do anonimowości w sieci. Dla tych, którzy jednak chcieliby zobaczyć naszego synka - piszcie do mnie na "napisz do mnie" z lewej strony pod fotką kaczuszki - na każdego maila wyślę kilka zdjęć. :)

sobota, 14 sierpnia 2010

4-5 minut...

... w takich odstępach mam skurcze. :) Na razie jest do przeżycia, niemniej chyba dziś bobas się wykluje. Powoli zbieramy się do szpitala...

piątek, 13 sierpnia 2010

Śniło mi się...

... że rodzę. Miałam skurcze, nawet byłam w jakimś szpitalu, choć wszędzie tam było ciemno (noc) i wszyscy spali, a ja chodziłam i szukałam sobie miejsca na poród. Niestety, o 5:00 nad ranem przebudziłam się i stwierdziłam, że to tylko sen, a ja nie rodzę ani odrobinę.

   Wczoraj poszliśmy na wizytę do gina. Antoś nie dość, że nie chce wyjść (szyjka długa, zamknięta, zero oznak zbliżającego się finału), to jeszcze się przekręcił pleckami na prawą stronę mojego brzuszka. No ja rozumiem, że leżenie tygodniami w tej samej pozycji jest nudne i męczące... ale, Antoszku, wróć proszę Cię bardzo, na lewo. Po co utrudniać życie sobie i mi? W ramach profilaktyki spałam całą noc na lewym boku, żeby zachęcić moje niesforne dziecko do zmiany miejsca. Na razie nie pomogło. Czuję wyraźnie ruchy rączej i nóżek z lewej, czyli plecki są z prawej. To tak pewnie w ramach homeostazy życiowej - żeby nie było za łatwo. :P

   Dla przyspieszenia sprawy i dla poprawy kondycji ogólnej, zrobiliśmy sobie wczoraj wieczorem niezły spacer, ponad 6km: z domu, wokół Malty i z powrotem. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że krzyż nawet tak mi nie dokuczał, bardziej pachwiny obu nóg. Jak wstawałam nad ranem do toalety, to czułam się jak połamana, nie mogłam normalnie nóg postawić i szłam jak kaleka. Czy można naciągnąć sobie mięśnie w pachwinach od spaceru? Potem standardowo liście malin, a dziś rano sex. :) Antoś zlewa wszystko i dalej siedzi w brzuchu.

środa, 11 sierpnia 2010

Jak to jest w tym szpitalu?

Znów jesteśmy z mężem zmotoryzowani, więc dziś postanowiliśmy przejechać się do szpitala, w którym chcę rodzić. Raz - żeby zobaczyć, jak długo tam się jedzie (jakieś 15 minut, wliczając korki) , dwa - by zadać kilka nurtujących mnie pytań odnośnie podejścia szpitala do rodzenia, procedur medycznych, opłat dodatkowych itp. Co prawda jestem już na 100% zdecydowana na ten konkretny szpital (im. Raszei w Poznaniu), głównie ze względu na dobre opinie w internecie, skupianiu się na naturalnych porodach, miłym personelu. Niemniej, każda opinia jest bardzo subiektywna, no i każda kobieta na co innego zwraca uwagę. Niektóre opinie to po prostu jedno zdanie "bardzo polecam ten szpital", co niewiele mówi mi o tym, jak tam faktycznie jest. Mało detali. A ja postanowiłam odrobić swoje "zadanie domowe" z przygotowania do porodu od A do Z, więc pojechała przepytać personel szpitalny. ;)

   Pierwszy zonk - nie ma możliwości rodzić w wodzie. W ogóle. Absolutnie wykluczone. Kiedyś niby była taka możliwość, ale z opowieści koleżanek wiem, że istniała jednak tylko teoretycznie (pokój porodowy z wanną do tego celu szpital miał, ale z niej nie korzystał) i nikt tam kobiet rodzących do rodzenia w wodzie nie zachęcał. Nawet na stronie fundacji "Rodzić po ludzku" jest wpisany dla tego szpitala jakiś znikomy odsetek porodów wodnych (5%), więc się zastanawiałam, czemu tak mało, czy szpital utrudnia taki sposób rodzenia, może mają za mało przeszkolonego personelu, może żądają za to jakiejś straszliwej dopłaty, na którą nie każdego stać itp. No cóż, położna, z którą rozmawialiśmy, od razu naprostowała nasze myślenie: nie ma WCALE takiej możliwości. Owszem - siedzieć sobie w wannie w trakcie skurczów można jak najbardziej i jest to przyjęte i popierane na całej linii, ale dziecko nie może urodzić się do wody. Czemu - tego niestety pani położna nie była w stanie mi powiedzieć. Nie jest możliwe też rodzenie w jakiejś dowolnej pozycji: kucki, kolankowo-łokciowej, stojącej... Rodzimy tylko na łóżku i nie ma zmiłuj, koniec i kropka. Poczułam się zawiedziona takim podejściem szpitala. Zero wyboru.

   Zonk drugi - jak rodzę pierwszy raz, to mogę niemal na 100% liczyć się z nacięciem krocza. Po prostu. Szpitalne statystyki mówią, że 90% rodzących jest nacinanych i już. Jeśli nie wyrażę zgody na nacięcie, to mnie nawet tam nie przyjmą (sic!). O.O Na izbie przyjęć, na wejściu, dostaje się pod nos stos druczków do podpisania, w tym zgoda na cesarkę, na nacięcie i na bogowie-wiedzą-co-jeszcze, i wszystkie podpisy muszą tam być, bo jak nie, to jedź sobie pani rodzić gdzie indziej. Szok! A co z prawem do wyrażenia lub też nie wyrażenia zgody przez pacjenta? To prawo jest zapisane w karcie praw pacjenta, a szpital najwidoczniej ma to w nosie. Ja rozumiem: zagrożenie zdrowia i życia matki lub/i dziecka - jest interwencja. Ale tak a priori zgoda na ciachnięcie? Dlatego, że rodzę pierwszy raz? Myślałby kto, że rodzenie pierwszy raz to jakaś skrajna patologia dla ciała kobiety, która nijak sama rodzeniu nie podoła i MUSI być nacięta, bo inaczej... no właśnie co? Oczywiście usłyszałam od położnej standardowy "straszak": bo może pani popękać aż do odbytu, itd., itp. Mogę, ale nie muszę, prawda? Moje ciało-moja sprawa. Poza tym czyta się wszędzie, że pęknięcia najczęściej są mniej upiorne niż nacięcia, goją się szybciej i w ogóle, a przy rodzeniu w pozycji wertykalnej (a nie leżącej na łóżku) jest bardzo małe prawdopodobieństwo pęknięcia, bo główka dziecka naciska jednocześnie na całe krocze (a nie na dolny odcinek, jak to jest w przypadku pozycji lezącej), a kobieta nie musi aż tak siłowo przeć, bo grawitacja jej pomaga i dziecko powoli wyślizguje się z kanału rodnego niejako samo. No ale skoro szpital nie zachęca do rodzenia innego, niż na łóżku, to będzie o takie coś trudno. Qrcze, naczyta się człowiek o porodach w UK, Holandii, Niemczech, gdzie odsetek nacięć wynosi w porywach jakieś 15% (komplikacje okołoporodowe) i się zaczyna zastanawiać: czy coś z kroczami Polek jest nie "teges" czy po prostu polska służba zdrowia jest daleko "za murzynami" w stosunku do Unii Europejskiej?

   Pozytywnie: można pić w czasie porodu (ale już nie jeść... szkoda), można chodzić, skakać, leżeć w wannie, można mieć męża u boku za jedyne 50zł (to naprawdę plus, bo jak czytam na blogach, że kobietki dopłacają za taki "luksus" nieraz i 300zł, to ręce opadają), mąż może przeciąć pępowinę (nawet ponoć zachęcają do tego, bo okazja jest co najmniej wyjątkowa). Sale porodowe są jednoosobowe, kolorowe (widziałam na zdjęciach, bo wejść i pooglądać nie za bardzo można, bo są pozajmowane - stały komplet rodzących :P), odnowione i ten "luks" nie kosztuje nic. :) Ale i tak wyszłam stamtąd z mieszanymi uczuciami. Decyzji już nie będę zmieniać co do szpitala, bo w innych nie jest lepiej (a w niektórych nawet i gorzej), ale miałam nadzieję na bardziej postępowe podejście do kwestii naturalnego rodzenia. No nic: będę ja, będzie mąż, nie damy się tak łatwo. :)

niedziela, 8 sierpnia 2010

Weekend dla przyszłych mam

Fajnie jest czasem mieszkać w dużym mieście, gdzie centra handlowe robią różnego rodzaju imprezy tematyczne. Wiadomo - nie robią ich po to, by ludziom było fajnie, tylko dla promocji i zysku, ale tym razem mi też się udało skorzystać. :)
   Poznań PLAZA zrobił w ten weekend imprezę dla kobiet w ciąży pod hasłem: "Szczęśliwa mama=szczęśliwe dziecko". Porady wszelakie, od kosmetycznych po laktacyjne, aerobik dla kobiet w ciąży, pokazy masażu niemowląt, kąpieli, szkoła chustonoszenia, bezpłatne badania USG 2D i 4D, różne konkursy i mnóstwo ulotek wciskanych mamom na każdym kroku. :P A co - wybraliśmy się dziś z mężem, choćby po to, żeby sobie zobaczyć, co tam dają i czy to fajne. Siedzenie w domu cały dzień to byłaby porażka, a spacer jest teraz ryzykowną sprawą, bo pogoda się nie może zdecydować, czy jest ciepło i słonecznie czy leje jak z cebra.
   I wiecie co? Wygrałam nowiuteńką, śliczną chustę firmy Nati! Dokładnie w takim kolorze, jak ta:
 Pytanie było o rodzaj splotu w chustach. :) Cieszę się bardzo, choć już jedną chustę mam, ale ta jest zupełnie nowa no i generalnie fajnie jest coś wygrać. :) Na USG 4D i tak nie miałam żadnych szans, bo jestem już za "stara" ciążowo (tylko do 30 tygodnia robią), a poza tym lista chętnych zapisanych była baaaaardzo długa. ;) Dostałam też próbki różnych kosmetyków do pielęgnacji poporodowej i dla bobaska, pogadałam z bardzo śmieszną, ale fajną pielęgniarką środowiskową i wypad do centrum zaliczam do udanych. :D
   Tymczasem nadal bujamy się z Antoszkiem "all-in-one", herbatki z liści malin piję od dwóch dni (są bardzo smaczne! Aż się zdziwiłam! I wcale ich nie muszę słodzić.), dziś myłam okna, był też fajny sex... niestety bobas nie daje się zaprosić na ten świat. Czekam więc i powoli, niespiesznie, pakuję torbę do szpitala (bo jeszcze tego nie zrobiłam). 39 tydzień zaczęty.

piątek, 6 sierpnia 2010

Otwieram się

No to sobie pomarudziłam, wylałam złość do świata na nieistotne sprawy i od razu mi lepiej. :) A także dzięki temu, że dziś rano wrócił mój kochany i teraz już nam nic mądrzejszego nie zostaje do roboty, jak oczekiwać na wyklucie się kaczątka. :)
   Wszelkie bariery psychiczne, jakie sobie narzuciłam na ten tydzień, zostają niniejszym uznane za nieważne. Otwieram się na możliwość porodu w każdym momencie, bez lęku i na spokojnie. Jutro kończę 38 tydzień i już zupełnie nic nie stoi na przeszkodzie ku temu, ani fizycznie ani psychicznie. Podbiłam książeczkę ubezpieczeniową, kupiłam liście malin do zaparzania, aspirator do noska dla maleństwa, zrobiłam sobie ładny spacerek po mieście... Czuję, że coś robię dla siebie i dziecka. Gnicie przed komputerem przez 4 dni z rzędu na pewno tego poczucia nie zapewniały. :P A co najważniejsze - jest z nami Adam, więc mam już pewność, że nie zostanę sama w razie porodu, że ktoś będzie o mnie dbał przez te parę (paręnaście?) godzin skurczy i parcia, i że razem ze mną będzie przeżywał ten niesamowity moment. :) Taki komfort psychiczny pozwala mi myśleć o porodzie na zupełnym luzie. :) Co ma być to będzie, na końcu i tak czeka wielkie-małe szczęście w postaci Antoszka. :)
   Także sezon porodowy uważam za otwarty. :) Tym bardziej, że "sierpniówki" już ruszyły do akcji (Ivette, Bobrowa chyba też...).

wtorek, 3 sierpnia 2010

Marudząca

Żeby nie było, że mi w tej ciąży ciągle błogo i fajnie, to sobie teraz publicznie pomarudzę. :P W końcu to ponoć takie polskie. :P

   Dziewiąty miesiąc, choć ostatni i powinien wiązać się z cudem oczekiwania na Ten Dzień, jest dla mnie zupełnie niefajny. Fajne są tylko ruchy Antoszka w brzuszku, ale to mam od dawna i w niczym ten konkretny miesiąc już nie różni się od poprzedniego. Za to ogarnęło mnie ogólne znużenie noszeniem brzucha o rozmiarach dorodnego arbuza (patrz notka "Ach ten krzyż"), a także fakt, że waga niebezpiecznie zbliża się w okolice 80kg, a moje pośladki i uda, oprócz tego, że pełne cellulitu (co akurat przeszkadza mi najmniej), są wielkie jak u słonicy. Wchodzę już tylko w trzy zestawy ubrań i chodzę w nich na okrągło, przez co czuję się jak przysłowiowa "dziadówa". :/ A w szafie wisi tyle fajnych opcji "na lato" i wszystkie w tym roku powiszą sobie tak, niewykorzystane. Choć zawsze jest szansa, że jeszcze końcówka sierpnia i wrzesień będą ciepłe i słoneczne, ale tego nie wiemy. Więc się wkurzam, jak mam gdzieś wyjść z domu, że znów w tym samym. Jak mantrę powtarzałam przez dwa tygodnie mojemu mężowi, że "ja nie mam się w co ubrać". Wiem - to próżne może i głupie, ale tu wakacje mijają, a ja nie mogę się "pokazać na mieście", poczuć seksi-flexi i ponętnie. Teraz mam luz o tyle, że nigdzie nie muszę wychodzić, więc do szafy nie zaglądam, a po domu chodzę w swojej ulubionej tunice-szmatce.

   Oprócz "dramatu ciuchowego" pojawiają się też bóle różnego rodzaju w stopniu natężonym (zwłaszcza nerwu kulszowego w prawej nodze-prawym pośladku), poczucie spowolnienia ruchowego, kołysanie się z nóżki na nóżkę podczas chodzenia (jak prawdziwa kaczuszka! :P), ucisk na pęcherz itp. Ucisk mojego dzieciątka na nerw w prawej nodze mam od dawna, objawia się okresowym "kłuciem" przy stawaniu na tą nogę. Czasem wręcz nie da się na nią stanąć, jak ten nacisk jest mocniejszy. Ale dopóki to było "raz na jakiś czas" i w osamotnieniu od innych dolegliwości, nie zawracałam sobie tym głowy i żyłam radośnie. Teraz nazbierało się tych różnych boleści i ograniczeń tyle, że frustracja włączyła się na max. Qrcze, nie dość, że jestem w przysłowiowej poczekalni (bo do tego się głównie sprowadza życie w ostatnim miesiącu ciąży - do czekania na poród), to na dodatek nie mogę sobie "zakłócić" tego czekania jakąś mądrą aktywnością, bo albo nic mi nie wolno (nie dźwigać, nie biegać, nie przemęczać się) albo nic już nie mogę ze względu na ból i ociężałość. Grrr!

   Nic dziwnego, że kobiety czekają na dzień porodu jak na wybawienie, nawet jeśli boją się bólu porodowego. W pewnym sensie faktycznie jest to koniec długiej drogi, której końcówka wydaje się gorsza, niż cała reszta razem wzięta. Ja też czekam, choć bez lęku - fascynuje mnie poród i to "jak to będzie". Ale do piątku jeszcze nic z tego, czekamy na Adama i jego powrót. A potem rozpocznę ostre negocjacje z Antosiem, żeby nie przeginał sprawy i czem prędzej się wykluwał, zanim wykończy mnie to czekanie.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Sprzątanie, mycie i inne czynności przygotowawcze

Jutro mój małż ucieka na parę dni do pracy, ale potem zostaje już z nami na dłużej (czytaj: 3 miesiące). Hip-hip-hura! Fajnie jest mieć pracę zagramanicą, gdzie istnieje możliwość urwania się na urlop rodzicielski na 14 tygodni, i to bez różnicy, czy się jest matką czy ojcem dziecka. Bo tatusiowie też są potrzebni. :)
   Póki jeszcze jest tu, Adam razem ze mną doprowadza dom do stanu idealnego. Wszystko pierzemy, myjemy, wykańczamy niedokończone po remoncie listwy przypodłogowe, myjemy okna, odkurzamy po sto razy, segregujemy i układamy na miejsca rzeczy, które miesiącami leżały byle gdzie. Dom ma lśnić i czekać w pełnej gotowości, tak jak i my. :P Z rzeczy "do zrobienia" zostało jeszcze pranie dywanu w pokoju (jest biały w czerwone kwiaty i każdy brud, kurz czy rozlane picie widać na nim BARDZO) oraz malowanie balkonu, które odkładamy od zeszłego roku. No i odrobaczanie kotusia, ale to jest do zrobienia od ręki, tylko chwilowo nie mamy autka, żeby z Filkiem do weterynarza podjechać, a w tramwajach kot dostaje ataku paniki i wolę mu tego oszczędzić.
   Czyli: rodzina kaczorków szykuje się pełną parą na przyjęcie na pokład nowego lokatora. :) Wszystkie niedokończone sprawy muszą zostać dokończone, żeby skupić się już tylko na bobasku i nie dokładać sobie dodatkowych stresów. Bobas tymczasem grzecznie siedzi w brzuszku, wciska się mamie w pęcherz moczowy i tak sobie spędza ostatnie tygodnie płodowego życia. :)