piątek, 15 lipca 2011

Remanenty

Najpierw trzęsienie ziemi, jak u Hitchcocka: postanowiłam przenieść bloga na inny serwis. Tak, tak, dość już Onetu. Powód jest bardzo prozaiczny i, rzekłabym, trywialny - onetowe blogi są... brzydkie. :P A mi się marzy fajny layout. Po prostu ze mnie snobka wychodzi, no, i tyle. :P
   Na razie żmudnie przenoszę notkę po notce, bo nic w przyrodzie zginąć nie może. Nie po to od 1,5 roku piszę te swoje zwierzenia matczyne, żeby mi to przepadło w czeluściach sieci. A przy okazji przenoszenia notek (i komentarzy! Tak, komentarze też, jeden po drugim, kopiuj-wklej, dramat!) czytam sobie to, co pisałam i co mi ludzie pisali. Czasem to śmieszne, czasem żadne. Ale dziś trafiłam na moją Bardzo Kontrowersyjną Notkę z maja zeszłego roku o gadżetach dla niemowląt, kosztach i dlaczego uważam to wszystko za zupełnie zbędne. Komentarze też czytałam (i przeniosłam, 127 bodajże!) i postanowiłam zrobić małe podsumowanie po prawie roku mamowania, czyli: co FAKTYCZNIE się przydało, a co nie, i dlaczego.

1. Zapas używanych i (paru) nowych ubranek w rozmiarach od 56-74, ponad 100 sztuk, w tym czapeczki, skarpetki i łapki-niedrapki: przydały się bardzo. Gdybym miała kupić to wszystko nowe, to chyba bym z kredytów do dziś się musiała tłumaczyć. Antek wyrósł z tych rzeczy w 5 miesięcy. Ale też moje dziecko nigdy do najmniejszych nie należało. Córka koleżanki do dziś (a kończy zaraz 8 miesięcy) chodzi (a raczej leży) z powodzeniem w sweterku rozmiar "0-3 miesiące". :P Ubranka, po wstępnej segregacji i wywaleniu tych, które naprawdę były niefajne, zostały spakowane w wielkie worki i czekają na kolejne kaczątka w rodzinie. Nawet jakby się nam miały same córki teraz rodzić, to swoje pierwsze miesiące życia spędzą w bodziakach i pajacach z misiami i autkami, bo mi się kompletnie nie widzi kupowanie nowych "dziewczęcych" ubranek (zapewne różowych, bo wybór kolorystyczny dla dziewczynek jest żaden) dla bobasa, który nawet dobrze jeszcze nie widzi. :P A potem się zobaczy. Obecnie Antol ma już wszystko nowe, ale nadal nie z "Mothercare" czy innych cudów-niewidów. Normalne, ładne, nie zawsze nawet niebieskie. :P

2. Używany fotelik samochodowy: jak wyżej - był super i teraz leży i czeka na lepsze czasy, bo Antek jest na niego za duży. Straszono mnie w komentarzach zagrożeniem dla dziecka, że taki używany to może być "powypadkowy" (cokolwiek to oznacza... co - wyklepali mu blachy i puścili w drugi obieg?), że co ze mnie za matka. No taka, jak widać - dziecko żyje i ma się aż za dobrze. :P

3. Wózek - mieliśmy dwa: jeden w Polsce (już sprzedany), drugi w Dublinie (już sprzedany). Tak - nie mam wózka dla dziecka! Szok i kosmos! :P Nie wydałam na wózek ciężkich pieniędzy, co okazało się o tyle rozsądne, że Antek wózków nienawidził. Więc i sprzedać mi nie było żal, bo się do nich emocjonalnie nie przywiązywałam: że to takie cudo z bajerami za bogowie-wiedzą-ile pieniędzy, a ja teraz mam obcym oddać. Chociaż teraz chodzi za mną jakaś lekka spacerówka-parasolka MacLarena, ale sama jeszcze nie wiem, czy za mną chodzi, bo wszyscy mają, więc wypada mieć, czy faktycznie potrzebuję tego czegoś. :P

4. Chusta - ponoć mogłam nią zadusić dziecko, a w ogóle to moje plecy i kręgosłup tego nie wytrzymają, że już o kręgosłupie Antka nie wspomnę. Toż to czarna rozpacz - dziecko takie omotane, zamiast sobie leżeć w wózku. Antek zamotany pozwala się nosić już 11 miesięcy. Zaczęliśmy zaraz po zagojeniu pępka (wcześniej miałam lęki, że mu coś uszkodzę z tym pępkiem, a że można przecież nosić dziecko też na leżąco, to jakoś nie wpadłam :P) i trwamy do teraz. Chociaż chusta nam już coraz mniej pasuje, Adam coś przebąkuje o ergonomicznym nosidle, mi się znowu ostatnio podobają mei-tai'e, nawet się z Antkiem zawiązaliśmy w takiego "mietka" u koleżanki, która sobie to coś kupiła dla swojej córeczki - powiem wam, że o niebo prostsze w zastosowaniu niż chusta i świetnie się sprawdza przy noszeniu dziecka na plecach! A mi się właśnie takie noszenie ostatnio marzy, a w chuście się jakoś cykam, nie umiem tego dobrze dociągnąć, ciągle mam obsesje, że Antek mi wypadnie, że ja go nie widzę. Także mietek konta ergo. Jeśli wózek nie przejdzie, to pewnie kupimy po prostu dwa nosidła. :P

5. Przewijak - totalnie zbędny. Ceratka z IKEI sprawdza się do dziś, choć jest już odrobinę "zużyta" (czytaj - naddarta). Ale widziałam też bardziej zaawansowane takie przenośne ceratki do przewijania i może nawet się skuszę i sobie taką zafunduję. Jeśli nie dla Antka nawet, to na przyszłość. W każdym razie przewijam Antka gdzie się da: podłoga, łóżko, ławka w parku itd., plecy nadal żyją, masażysta jeszcze nie był potrzebny. Generalnie więcej biadolenia na temat tego, jakie to straszliwie niewygodne niż czegokolwiek innego. Dla mnie bardziej hardkorowe jest właśnie przewijanie na jakimś meblu z przytwierdzonym przewijakiem, bo to jednak na wysokości, a jak dziecko spadnie albo co? Z dywanu spaść nie sposób, jak pisał Talko w którejś ze swoich świetnych książek, a ja się z tym zgadzam. :)

6. Wyparzacze do butelek, sterylizatory itd. - nie mam. Bo karmię piersią. W ogóle uważam, że listy wyprawkowe, które się zamieszcza w różnych poradnikach i ulotkach dla przyszłych mam są jakieś tendencyjne. Ponoć stawia się w Polsce na karmienie piersią, a do tego - jak sama nazwa wskazuje - potrzebne są głównie piersi. To po cholerę mi wyparzacz? Cycki mam sobie wyparzać przed karmieniem? Toż jasne jest, że takie cudo służy do butelek. Ale po co butelki, jak karmić trza piersią? Stąd tendencyjność - od razu zakłada się, że butelka MUSI BYĆ, a jak butelka, to i cała reszta akcesoriów. Jakoś tego nastawienia pro-piersiowego nie widać. A ponoć gdzieś też jest terror. :P W każdym razie jakieś butelki w domu miałam - dostałam za free wraz z jakimiś próbkami kosmetyków itd.

7. Termometr do wanienki: tak, są też takie wanienki od razu z wbudowanym termometrem. Kosztują oczywiście więcej niż takie bez, choć do takiej bez można sobie przecież dokupić termometr pływający w kształcie np. kaczuszki (zgadnijcie, jaki ja mam :P), za jakieś grosze po prostu. Na to samo wychodzi, a taniej. Z tym, że po jakimś czasie i tak już się wie, jaka ta woda ma być i termometr w ogóle nie jest do niczego potrzebny. Jakaś mama mnie w komentarzu ostrzegała, żeby dziecka nie ugotować niechcący, że bez tego termometru to Sodoma i Gomora może być. Doświadczenie mi jednak mówi, że zwykle woda u nas była za chłodna raczej niż za ciepła i jeśli już, to można dziecko wychłodzić (noworodki zwłaszcza reagują gwałtownie, bo to szok termiczny po cieplutkich wodach płodowych z brzucha mamy). A poza tym taki pływający termometr jest fajną zabawką do kąpieli dla malucha. :)

8. Łóżeczko dla dziecka, pościel itd. - pościeli nie kupiliśmy, łóżeczko owszem, bo nam się wydawało Super Niezbędne. Antek nas szybko wyprowadził z błędu w tej kwestii, odmawiając w drugim czy trzecim miesiącu spania w łóżku w ogóle. Kiedyś na początku po wieczornym karmieniu, odkładałam go do łóżeczka i on tam sobie zasypiał, a gdy się budził w nocy - Adam go przenosił do nas i resztę nocy spał z nami. Chyba mu się to przenoszenie wydało w końcu idiotyzmem. :P Odtąd śpi z nami cały czas i na razie nic nie zapowiada zmiany, a Adam już dawno przestał marudzić na ten temat i mówi, że mu się świetnie z Antkiem śpi. :P Łóżeczko muszę sprzedać też, bo drugie dziecko po prostu od razu będzie spało z nami, bez ceregieli.

9. Kosmetyki za dziecka: zasypki, pudry, oliwki, kremy itd.: z tego wszystkiego, to mam krem. Choć w zasadzie dziś akurat nie mam już, bo się skończył. :P No i płyn do kąpieli. I tyle. Mam też od groma próbek Sudocremu, chyba z 8 takich małych opakowań, z czego nie zużyłam przez te 11 miesięcy nawet jednego takiego maleństwa. Także kupować nie musiałam, rozdają to na prawo i lewo. Żadnych pudrów ani zasypek Antek na oczy nie widział i na skórze swojej nie testował. W ogóle nie wiem, do czego by się to miało używać.

10. Pieluszki: po Huggiesach dla noworodka, krótkiej przygodzie z wielorazówkami, teraz używamy... Pampersów! Tak - zarzekałam się, że za drogie i w ogóle. Ale tutaj cena jest w miarę ok, zawsze zresztą polujemy na promocje. Przeciekają jak wszystkie inne pieluchy, zwłaszcza jak kupong jest bardziej wodnisty, ale widzę komfort w dotyku: są bardziej miękkie, elastyczne niż tańsze wersje z Bootsa. Z utęsknieniem czekam jednak dnia, gdy Antonio przestanie używać jakichkolwiek pieluch, bo z tego jest tyle śmieci, które trzeba non-stop wywalać... 3/4 śmietnika to antkowe pampki.

11. Chusteczki nawilżane: ponoć ekologiczniej po prostu wodą przegotowaną przemywać dziecku pupkę, zanurzając w niej wacik. Może. Mi się wody nie chce gotować i cudować, więc "jedziemy" na chusteczkach, jak znaczna większość ludzkości. Na jakichś najtańszych, jakie tu są - różnicy w skórze Antka nie widzę żadnej, a w portfelu i owszem, bo idzie tego cholerstwa miesięcznie sporo, niestety. Akurat marka Pampers jest tutaj moim zdaniem beznadziejna - za małe te chusteczki, przez co więcej ich trzeba zużyć, więc wychodzi drożej i bez sensu.

12. Bujaczek - "odziedziczyłam" go wraz z mieszkaniem, które teraz wynajmujemy, bo wcześniej tu też mieszkało młode małżeństwo z synkiem. Synek wyrósł, bujaczek został, więc Antek z niego korzystał. Czy sama z siebie bym kupiła? Nie wiem, pewnie nie. :P Natomiast bujaczek był ok przez dłuższy czas, znacznie lepiej Antol znosił siedzenie w nim niż leżenie plackiem na podłodze: lepiej wszystko widział i wiedział, gdzie się przemieszczam. No i nóżkami można sobie tak fajnie pokopać, a to coś się rusza i buja! Radość dziecka wielka. :) To tak z cyklu: jak dziwnym trafem miałam coś, czego kompletnie nie planowałam, a co się sprawdziło.

Więcej kontrowersji nie pamiętam. Ale pewnie jeszcze kilka popełnię. :P

Nowy blog TUTAJ. Na razie nic nowego tam nie ma, nadal się "przeprowadzam", kopiuj-wklej, kopiuj-wklej...

poniedziałek, 11 lipca 2011

Mały krok dla ludzkości, duży dla Kaczorka :)

Dziecię me rozpoczęło etap testowania: jak to jest z tym samodzielnym chodzeniem. :) Ilość samodzielnie wykonanych kroczków z każdym dniem się powiększa: jeszcze z tydzień temu były to raptem dwa kroki-nie kroki, wykonane w pół-rzucie w stronę maminych ramion. Potem zrobiło się z tego 4 kroki. Ostatnio jest już osiem z rzutem w stronę mamy albo cztery, ale ukończone nadal samodzielnym staniem w pionie. ;) Zabawa stała się na tyle interesująca, że Antol uskutecznia ją już nawet na placu zabaw, rzucając się w ramiona niczego nieświadomych dzieci. :P Dzieci zwykle uciekają albo Antka odpychają - jakieś takie nietowarzyskie, czy co? :P Grunt, że młody się nie zniechęca. :)
   Gdy Antonio nie ma ochoty raczkować i chce się gdzieś dostać na dwóch nogach, a wie doskonale, że tak daleko sam jeszcze nie zawędruje, szuka moich rąk, na których przecież można się tak fajnie podeprzeć. :) W chwycie za dwie ręce bobas już w zasadzie biegnie, a nie idzie, za jedną rączkę ślicznie człapie swoimi małymi nóżkami. I to nie jest tak, że ja go prowadzę za ręce - Antek sam podaje mi swoje rączki do trzymania, a w zasadzie to łapie moje ręce i zaczyna iść, a ja muszę za nim nadążyć. Kierunek i tempo nadaje mały, ja robię tylko za oparcie. :P Próby sterowania Antkiem sprawdzają się z rzadka i tylko w sytuacjach, gdy cieszy go samo chodzenie. Jeśli natomiast bobas sobie upatrzy jakiś cel (czytaj: papierek błyszczy się w trawie, leży puszka po piwie/coli/itp.), to nie ma zmiłuj. Zmiana trasy owocuje buntem na pokładzie, tupaniem, machaniem łapkami, krzykiem... no wiecie - cały pakiet pod tytułem: "Jestem na NIE". ;)
   Nie muszę chyba pisać, że jestem zachwycona każdym kolejnym krokiem bez wspomagaczy? :D

sobota, 2 lipca 2011

Chorzy, chorszy

No i choroba dopadła i Antka, i mnie: kaszlemy nieco, z nosów leją się nam dwie Niagary, mi dodatkowo łzawi przewlekle prawe oko (pewnie od tego kataru).
   W związku z katarem Antek ma utrudnioną opcję ssania maminej piersi, no bo jak to zrobić przez zatkany nos? A wyczyścić aspiratorem sobie nie da, albo będzie krzyczał w spazmach i protestował straszliwie. Więc czyszczę tylko dwa razy dziennie: po przebudzeniu i na wieczór, żeby chociaż usnął jakoś w miarę bezproblemowo.
    Za to ja w związku z katarem znów zafundowałam sobie krew z nosa. :/ Ale ja już tak mam z tym nosem, i wiem o tym nie od wczoraj. Niemniej zawsze wkurzam się tak samo, bo sam katar jest już wystarczającym utrapieniem i sterczenie w pozycji pochylonej nad umywalką z kapiącą juchą z nosa na pewno mi niczego nie ułatwia.
    Pomarudziłam i znikam. Bez odbioru na razie.