poniedziałek, 31 grudnia 2012

Rok się kończy...

... a ja miałam wklejać zdjęcia swoje i ubranek Ali, i w ogóle tyyyyle miałam jeszcze napisać i zrobić na blogu i nic nie zrobiłam. Żeby więc nie było - wklejam zdjęcia moje "przed" i "po", bo sobie zrobiłam nową fryzurkę w Polsce. Powiedziałam "stop" długim włosom i teraz jestem chłopczyca. :)

Ja z Alą, jak miała 2 dni. ;)
Nowa JA! :P
Zdjęć Dziabągów nie zamieszczę, niestety, bo mąż jest przeciwny upublicznianiu ich wizerunków w sieci. :/ Zdjęcie z Alunią w chuście przeszło tylko dlatego, że prawie jej tam nie widać. :)

sobota, 29 grudnia 2012

Poświątecznie, wyjazdowo

   Dotrwaliśmy do świąt. Sama nie wiem, jakim cudem. Była moja siostra, przyleciał Adam, całą rodzinę udało się zgromadzić przy jednym stole. Gwiazdor w tym roku był "na bogato", bo każdy każdemu coś dał, więc było po 5 prezentów na głowę, do tego dzieciaki dopieszczone na maxa, zwłaszcza Antolek. Te opowieści o Mikołaju, który przychodzi i daje prezenty, ta ekscytacja ubieraniem choinki, światełkami, bombkami, prezentami właśnie... Cudne to jest. :) Zaprawdę - bez dzieci w domu Wigilia byłaby smutna. A tak aż chciało się chcieć.
   Teraz przez tydzień dziadkowie mają trochę odpoczynku, a my spędzamy czas z Adamem i dużo jeździmy samochodem. Antek jest zachwycony! Oczywiście chce prowadzić, siada za kółkiem, włącza radio, przełącza różne guziczki w samochodzie itd. Jeździmy na basen, byliśmy też na jeden dzień w Poznaniu i zahaczyliśmy o Termy Maltańskie (fantastyczna sprawa! Polecam dla rodziców z dziećmi, nawet z takimi maluszkami jak Ala.). Dziś w końcu mamy dzień odpoczynku od podróży, bo do domu zjechaliśmy dopiero o 1:30 w nocy, ale było warto. A że pogoda jest dziś fajna, bezchmurne niebo i temperatura około zera, to poszliśmy do lasu szukać sarenek. Sarenek Antoś nie doczekał i zasnął w wózku, za to nazbierał mnóstwo żołędzi. :) I patyków. Patyki są teraz na topie, każdy spacer kończy się przytarganiem do domu kolekcji kijków, kijeczków i innych tego typu cudów. A także kamieni. ;)
   Na Sylwestra postanowiłam zawitać z moimi Dziabągami u siostry w Łodzi, więc czeka nas znów podróż, tym razem pociągiem. Mam nadzieję, że dam radę ogarnąć dwójkę sama w PKP przez 5h. ;)
   Ala rośnie jak na drożdżach. Ważona w środę miała już 7,3kg. Da się to odczuć przy noszeniu. ;) Czas po prostu zmienić chustę elastyczną na tkaną. Marzy mi się taka w kolorach piaskowych: beże, brązy, żółcie... Mąż się już pogodził z myślą, że żona-wariatka kupi trzecią chustę. ;) Pozostał tylko wybór konkretnego modelu. KALAHARI czy SAVANNA ??

sobota, 15 grudnia 2012

3 miesiące

   Ponoć te pierwsze miesiące z niemowlakiem są najgorsze. Jeśli tak, to najgorsze od wczoraj za nami. ;) Skończyłam "czwarty trymestr ciąży". Nawet  nie było tak źle. Ala nie wisi na piersi  non-stop, traktuje ssanie prawie wyłącznie w kategoriach zaspakajania głodu. ;) Pomiędzy drzemkami ma zwykle 3 posiłki: tuż po przebudzeniu (danie pierwsze), po jakiejś godzinie kolejne (drugie danie), i za moment trzecie (deserek), przy którym już zwykle popłakuje i grymasi (bo nie jest głodna), i wtedy hop! Do chusty/na rączki i spać. 3 drzemki w ciągu dnia: poranna ok. 9:00, jakieś max. 30 minut, długa drzemka od ok. 11:00 (nawet do 4h!) do obiadu, i kolejna krótka ok. 17:00, też ze 30 minut. A potem kąpanko i spać (między 19:00 a 20:00).
   I tak dobie tym schemacikiem idziemy od dobrych wielu tygodni, bez większych zmian. A na pewno zmiany będą. Na razie jednak moje młodsze dziecko pozwala mi w spokoju planować dzień za dniem i załatwiać Ważne Sprawy bez lęku, że mi się niespodziewanie bobas obudzi w środku miasta i co wtedy?
   Trzymiesięczna Ala waży jakieś 6700g i mierzy ok. 62 cm, ale to są chałupnicze pomiary. Profesjonalnie damy się zmierzyć i zważyć dopiero pod koniec stycznia, jak wrócimy do Dubka, na opóźnionym bilansie 3miesięcznym.
   Alunia ma nadal piękne niebiesko-szare oczy. Niech jej takie zostaną, pliiis! Bo cudne są! :D (Antolek ma piwne).
   I tyle wieści z placu boju. Młoda się obudziła, czas na mycie ząbków z Antkiem, zabawę, a za godzinkę szykowanie do wyjścia. Tylko śnieg topnieje i chlapa się robi na zewnątrz. Gdzie my pójdziemy? :(

czwartek, 13 grudnia 2012

U dziadków

   Wylecieliśmy z Dublina do Polski 3 grudnia i pobędziemy na ziemi ojczystej do 20 stycznia. Dłuuuugo. Jestem tu na razie 1,5 tygodnia, ale już czuję, że chcę wracać do MOJEGO domu. Bo tutaj... tutaj to już nie jestem u siebie. I moje dzieci też nie.
   Przede wszystkim brak przestrzeni, bo tu raptem dwa małe pokoje i kuchnia. Ani się gdzie bawić, ani gdzie pobiegać. A bawić się i biegać bardzo by chciał. Niestety nie za bardzo ma kto z nim biegać: babcia  jest w amoku przedświątecznym już, ja tak trochę z doskoku od Ali, a dziadek ogląda całymi dniami sport  w tiwi i to jest jego priorytet. Bynajmniej nie zabawa z wnukiem.
   Antoś jest na każdym kroku upominany i napominany, że ma być cicho, bawić się "grzecznie" i ogólnie najlepiej chyba, żeby go w ogóle nie było. Bo dziadek ogląda sport i to jest Bardzo Ważna Sprawa, a dziecko niech się samo czymś zajmie. Bajkę niech ogląda, choćby i dwie godziny. :/ No i Antek ogląda, bo przynajmniej tych bajek nikt mu nie zabrania, nikt się go wtedy nie czepia i jest bezpiecznie.
   Antoś musi jeść "ładnie" i bez ociągania, bez sprzeciwów, bez zabawy. "Jedzenie to nie zabawa" - mówi dziadek. Dziadkowi hałas przy stole przeszkadza, bo sportu nie słychać z tiwi. :/
   Ala generalnie leży i za bardzo nie przeszkadza, albo śpi sobie w chuście. Więc ją upupiania omija na razie, choć większych zachwytów nad nią też nie ma, bo przecież tiwi i sport. :/
   I te txty do mojego starszego dziecka od dziadka i od babci (bo jej coś na mózg padło, jak tu wróciła, u nas się chyba bardzo hamowała i starała wpasować w nasz styl wychowawczy, a tu już od razu na stare koleiny...): "Przestań krzyczeć, bo Cię na balkon wystawię", "Nie wolno tego ruszać" (ten txt jest najczęstszy, po kilka razy dziennie, bo u dziadków NIC nie wolno ruszać, dom-muzeum), "Jak ty się zachowujesz!?", itd. w podobnym klimacie. Trochę dziadków próbuję nawracać, ale wiem, że to walka z wiatrakami i nikogo już nie zmienię i nic mu nie przetłumaczę.
    Byle do świąt, wtedy Adam przylatuje. A potem byle do tego 20 stycznia i w samolot do domu.

   To nie jest też tak, że nic tu kompletnie nie ma fajnego dla Antka, bo jest ŚNIEG. Więc codziennie wychodzę z nim na długie spacery, wygrzebaliśmy z piwnicy sanki, rzucaliśmy się śnieżkami, robiliśmy ślady na śniegu i takie tam. Jeżdżę z Antkiem i z babcią na taki płatny plac zabaw w galerii handlowej, gdzie młody może sobie pobiegać, poskakać, powspinać się i pozjeżdżać. Ale codziennie się nie da, bo to daleko, no i moje finanse nie są nieskończenie wielkie. Każdego dnia staram się, by oprócz swoich Ważnych Spraw (a mam ich tu w PL sporo, naprawdę...) znaleźć dla Antka coś fajnego do roboty, by się z nim godzinkę dziennie pobawić albo nawet te bajki razem pooglądać, tylko on i ja. Wtedy dla odmiany zaniedbane lekko jest młodsze moje dziecię, ale ona się nie skarży - chłonie dźwięki i obrazy z nowego dla niej otoczenia, więc niejako ma swoje "rozrywki". ;)
   Tylko szkoda, że dziadkowie tacy mało zaangażowani, a już mój tata to jest po prostu mistrzem w olewaniu swojej rodziny. :/

piątek, 30 listopada 2012

Test na rodzica

  Dziś dzięki Chustoforum trafiłam na ciekawy test Świadomego Rodzicielstwa. No i go sobie zrobiłam, i się bardzo fajna i mądra poczułam, że mam tak dobrze teorię opanowaną.
   Choć czasem z praktyką gorzej. :/

   Ale dziś nawet dałam radę być Fajną Mamą, było dużo przytulania, dużo cierpliwości, mało oglądania tiwi.

   Lubię takie dni.

   Zróbcie sobie teścik, kochani rodzice. Nie jest może szczególnie błyskotliwy (przynajmniej w moim odczuciu), ale fajnie porządkuje wiedzę o tym, czego dzieciom trzeba. Czasem dobrze jest poczytać te oczywistości, zwłaszcza jak się ma gorszy dzień jako rodzic, żeby móc wrócić na dobry tor. Relacja przede wszystkim. :) 

środa, 28 listopada 2012

Już za parę dni, za dni parę...

   W najbliższy poniedziałek lecimy do PL. My, czyli ja z Dziabągami i moją mamą. Adam zostaje do Wigilii tutaj, bo praca. Wiadomo. Urlop dopiero na same święta dostanie. A że bilety póki co są tanie, to ja i dzieciaki lecimy już.
   I tak mi jakoś... hmm... dziwnie z tą myślą, że mam lecieć z nimi do tej Polski. Toć ja tam nie będę u siebie. Niby to mój dom rodzinny, ale już dawno nie Mój Dom. I tam 3 tygodnie z rodzicami i maluchami sama ja. Potem tydzień całą rodziną, a następnie kolejne 3 tygodnie do wylotu z powrotem.
   Nie wiem, jak to zniosę - fizycznie (noszenie Ali) i psychicznie (dzieci + rodzice do ogarnięcia). Chyba się boję tego wylotu. Jeszcze przez tydzień czy dwa będę się trzymać dzielnie, ale co będzie potem... Jeszcze do świąt jakoś ogarnę się (chyba), ale w styczniu to już jakiś dramat przeczuwam.
   Qrde, obym się myliła.

   Tymczasem mieliśmy pierwsze szczepienie Alutki, które przebiegło szybko, sprawnie i nie pozostawiło po sobie żadnych komplikacji typu gorączka i ogólne marudzenie. I dobrze. Mała spłakała się strasznie w gabinecie przy wkłuciach (dwóch), ale i tak była dzielna i szybko uspokoiła się przy piersi. Kolejne szczepienie dopiero pod koniec stycznia, a do tego czasu moja Niunia będzie już większą pannicą i da radę jeszcze lepiej. :)

   Jejku, tak bym chciała, żeby ona była już większa. Tak z 5-6 miesięcy żeby już miała. Czas mimo wszystko biegnie dla mnie za wolno ostatnio. To pewnie z niewyspania, wiem. Ale na razie nic nie zapowiada, żebym miała w najbliższych miesiącach się wysypiać jakoś szałowo... Alu - rośnij szybko, co?

niedziela, 18 listopada 2012

Bąbelki, bąbelki!

   Piszę najczęściej i najwięcej o Antku ostatnio, no a gdzie Ala? Co z nią? Ano żyje, żyje. Ma się dobrze, ale nadal głównie funkcjonuje w systemie "jem i śpię", czyli nuda, panie, nuda. Faktycznie - wczesne niemowlęctwo jest dla mnie zwyczajnie nudne. Mało co się dzieje z dzieckiem takiego zauważalnego. Cyc na okrągło, komunikacja z otoczeniem = krzyk i płacz, zero mobilności. Z Antkiem pierwsze pół roku jego życia było dla mnie mega-frustrujące właśnie z tych przyczyn. Z Alą się nie spinam, bo mam Antka właśnie. :P Ale coś tam się z nią też dzieje, powolutku, pomalutku...

   Oprócz uśmiechów, które Alutka chętnie rozdaje mamie (mła!), a także swojej pierwszej maskotce (gąsieniczka), ostatnio pojawiają się bąbelki. Alicja produkuje ze śliny małe bąble, którymi ozdabia sobie usteczka. :P Nie, jeszcze ślinotok się nie zaczął, a wiem, że niewiele nam czasu zostało do jego rozpoczęcia. Na razie po prostu są bąbelki. :) Słit.

   Co poza tym? Kultowe już łzawiące prawe oczko (dokładnie to samo, które Antosiowi łzawiło) - mam nadzieję, że się przetka szybciej, niż u synka. Trzymanie główki w pozycji na brzuszku całkiem wysoko, jak na takiego bąbla małego. Zauważalna przeze mnie większa (niż u Antka, gdy był w jej wieku) cierpliwość Alicji do różnych rzeczy, w tym np. leżenia na brzuchu właśnie.

   Ala ma też kryptonim "Miągwa", bo w nocy czasem daje mi w kość. I nawet nie to, że płacze - to dziecko w ogóle płacze w tak minimalnych ilościach, że czasem aż się zastanawiam, czy ona odczuwa jakikolwiek dyskomfort w swoim życiu. ;) Ona MIĄGWI, czyli chrumka, sapie, postękuje, wydaje jakieś dźwięki typu "aj", "gja"... Niby nic, ale zasnąć się przy tym nie da kompletnie. Podanie piersi nie działa - Ala najedzona odmawia współpracy z piersią i żąda bujania, kołysania i takich tam atrakcji. I sobie tak nie śpi i miągwi od 5 nad ranem do 7 albo 8, po czym ja już wstaję zrezygnowana. Miągwa odeśpi nocne harce w chuście, a ja? Deficyt snu rośnie z dnia na dzień, niestety. Masochistycznie, zamiast iść spać wcześniej, to ja siedzę po nocach w sieci i bloga piszę, fora czytam i fejsbuka. ;) Miągwa i tak zaraz się przebudzi na mleko, wtedy zaśniemy obie i git.

czwartek, 15 listopada 2012

I ostatni słownik, bo nie ogarniam już...

... mowa mojego dziecka starszego bowiem ruszyła pełną parą i mamy teraz nie tylko pojedyncze słowa czy też krótkie zlepki dwóch rzeczowników, ale pojawiają się kilkuwyrazowe wypowiedzi, coraz więcej czasowników, słowa w odmianie przez przypadki i takie różne cuda. :) Więc to będzie mój ostatni słownik Antka słówek, ku potomności, bo jak już zaczęłam je kiedyś-tam spisywać, to szkoda, by moja praca na marne poszła. :)

AGAN - szlaban (moje dziecko się ostatnio dużo kolejką bawi)
CIACJA - stacja
BISZISZ - śmieci (już nawet wiem, skąd mu się ta konstrukcja wzięła - dzięki, Krasnalku!)
AŁKA - auto/auta
DZIO - zoo
DZIE - gdzie
TENIE - patelnię (w sensie: trzeba wziąć patelnię)
APA - mapa
APKA - małpka
PAM KOKON - pan doktor
SIOŃ - słoń (a wcześniej: toń, cioń - ewolucja języka, proszę ja was!)
CIJE - wyje
ARARM - alarm (ok, Antek nie mówi pełnego "r", ale tak jakby charczy w tym miejscu, jest to nie do oddania na piśmie. Na pewno nie wrzuca tam "l")
JAŚ - las
ARAK SIAM - strażak Sam
BJEBJE - zebra
DUŁO - dużo/duży
EJEK - chlebek
ODŹIO - mydło
DINIA - dynia
BABAJAJA - baba Jaga (bo było Helołin, co nie?)
KOŃ - koń
KONIE - konie
JEĆ - jedź
NINDA - winda
BAJA - bajka
LOJI - lody
JOJEK JOJEK - Bolek i Lolek (bajeczka ukochana mojego synka)
OPU OPU - kąpu-kąpu, czyli kapiel
JUJEK - wujek
CIOCIA - ciocia
OBAJE - robale (to też po helołin)
OBAJ - robal
JOJEĆ - koniec
JIKO - mleko
JES - jest (moje ukochane jego pytanie: odźio dzie jes? - gdzie jest mydło?)
APCIA - babcia
BIK - byk
GOJI - goły, kulki
MAMA MIJA - mamma mia (moja mama tak powtarza często :P)

Pewnie ma tego więcej, ale od dłuższego już czasu nie notuję nowych słów, bo nie mam czasu. I za dużo teraz językowych zmian. W każdym razie - Antonio buduje zdania, odmienia słowa, poszerza zakres czasowników. :) Pojawiają się słowa 3 i 4-sylabowe (babajaja), które kiedyś były nie do przeskoczenia. Antolek powtarza mnóstwo słów, choć nadal są one bardzo zniekształcone (zjadane końcówki, początki), ale sam fakt, że PRÓBUJE to powiedzieć jest dla mnie niesamowitym jego postępem, bo wcześniej był zablokowany na to. Jakby wiedział, że i tak powie to beznadziejnie i w takim razie nie warto się ośmieszać. :P

I tylko nie wiem, czy to dzięki obecności babci - zawsze to jakaś nowa osoba do konwersacji, z innym zasobem słów itd., czy po prostu rozwój jego własny. Pewnie po trochu wszystkiego. Liczę wielce na to, że nasz pobyt w PL (już za niecałe 3 tyg) pozwoli Antkowi się rozwinąć językowo BARDZO, bo będzie miał tam kontakt z mową cały czas: w sklepie, na ulicy, placu zabaw, w domu itd.

A teraz nie nudzę już słownikowo i idę spać. Ala się zresztą wybudza na wieczorne mleczko. :) Wczoraj jej 2 miesiące stuknęły - dacie wiarę? Dopiero co rodziłam, a ona już ma dwa miesiące... Dżizas, czas przyspieszył zdecydowanie! ;)

wtorek, 13 listopada 2012

Nocnika ciąg dalszy

   Kiedyś tam, dawno temu, wspominałam, że Antoś zrobił siku do nocnika. I że to był dla nas SZAŁ. Że już widzieliśmy oczami wyobraźni, jak lada dzień dziecko wyskoczy nam z pieluch i zacznie załatwiać swoje potrzeby w miejscu do tego przeznaczonym, a nie "robić pod siebie" w pampka.

   Oczywiście, jak zawsze, myliliśmy się.

   Antek miał dwa dni lepszej formy czy co, a potem obraził się na nocnik i dalej radośnie sikał w pieluchy. Pół biedy, gdyby tylko sikał - zdejmujesz ciężką od moczu pieluchę, wywalasz ją do kosza, a na jej miejsce zakładasz dziecku czystą i leciutką jak piórko. Pięknie i miło. Najgorsze były kupy. Cuchnące obrzydliwie, potężne (ja nie wiem, jak taka mała istotka jest w stanie wyprodukować tyle fekaliów???), często gęsto rozmazane po całych pośladkach, klejnotach rodowych Antonia itd. Ble! Chętnych do przebierania dziecka z TAKIEJ pieluchy jakoś nie było.

   Potem przyjechała babcia Antka i zaczął się dodatkowy problem - Antoś uznał, że uciekanie przed babcią z gołym tyłkiem, to jest super zabawa: babcia się tak fajnie denerwuje, gada jakieś śmieszne rzeczy (no bo przecież nie grozi na poważnie, prawda?) i w ogóle super fun. A najfajniej jest uciekać z taką pupą usmarowaną kupą... Najczęściej do akcji musiała wkraczać mama (czyli mła). Babcia się ewidentnie męczyła z tym zmienianiem pieluchy.

   Potem jeszcze się dwa razy zdarzyło tak, że Adam zabrał syna na basen, gdzie młody uznał za wskazane załatwić swoje grubsze potrzeby wprost do basenu. Pieluszka-kąpieluszka niewiele pomogła. :/ Siara na maksa. Mąż zapowiedział, że dopóki dziecko nie ogarnie załatwiania się na nocnik, basen idzie w odstawkę. I jeszcze się posprzeczaliśmy w tym temacie. :/

   W końcu uznałam, że trzeba po prostu zadziałać, bo dorośli się męczą, dziecko jest skołowane i ogólnie jakaś chora sytuacja się robi z tym Antka sikaniem i kupaniem. A póki babcia jest pod ręką - trzeba działać zdecydowanie. Poszłam do sklepu i zakupiłam 21 par majtek chłopięcych. I zaczęliśmy po prostu je Antkowi zakładać w ciągu dnia. Przez pierwsze cztery czy pięć dni po prostu wycieraliśmy kilka razy dziennie podłogę tam, gdzie młody uznał za stosowne sobie siknąć (dzięki Ci synu, że nie na dywany!). I gatki z kupongiem przebrać, dziecko wymyć pod prysznicem... W sumie nawet nie było to takie uciążliwe, jak myślałam. I nagle, ni z tego ni z owego - Antek zawołał ZANIM zrobił siku. Dwa razy jednego dnia. A potem na spacerze, gdy zesikał się w pieluszkę (bo na spacer jednak jeszcze zakładamy), to POCZUŁ ten fakt i zażądał zmiany pieluchy, bo on w obsikanej nie będzie chodzić (a kiedyś potrafił pół dnia chodzić z jednej i tej samej, wiszącej mu niemal w kostkach - tak była ciężka). A po powrocie ze spaceru normalnie usiadł na nocnik i grubszą akcję tam zaliczył też. I od tego dnia jakoś pooooszłoooo! :)

    Jeszcze nie ma 100% trafień, czasem trzeba Antolkowi "przypomnieć", że może by siku poszedł zrobić czy coś. W nocy też pielucha jest w użyciu, ale od dobrych kilku dni jest sucha po całej nocy i pierwszy sik ląduje w nocniku.
   Jestem mega-dumna! I zaskoczona, że tak szybko i łatwo to poszło. Nastawiałam się na zasikany cały dom, wieczne pranie majtek (dlatego kupiłam ich sporo, żeby nie prać codziennie) i jakiś stres ogólny. A wyszło jakoś naturalnie i całkiem fajnie. I teraz mi zostało tak naprawdę tylko jedno dziecko do pieluchowania - UFFF!

poniedziałek, 12 listopada 2012

O rzeczach smutnych

   Zbieram się, żeby zacząć znów pisać w miarę regularnie i o wszystkim, ale mi nie wychodzi. Czas brak, państwo mili. Czasem jestem tak padnięta, że zasypiam razem z dzieciakami moimi już o 20:00 i śpię do rana jak zabita (z przerwami na karmienie JaśniePaniHrabiny oczywiście).

   Ale dziś muszę. I to zupełnie nie o sobie, nie o dzieciach moich, nic.

   Niedawno zmarła Chustka. Nie znałam jej wcześniej, dopiero liczne linki w internecie, które pojawiły się tuż po jej śmierci, pozwoliły mi ją poznać. Niestety - grubo za późno. Jej bloga przeczytałam w kilka wieczorów, przy końcówce płacząc jak bóbr. Niesprawiedliwy jest los, że zabrał taką postać, tak wspaniałą, silną, kochającą świat kobietę. Młodą kobietę. Matkę. Żonę. Jej relacja z synkiem była wprost niesamowita, pełna miłości, szacunku, głębi. Świetnie czytało mi się jej wpisy, bo pisała niesamowitym stylem: lekko nonszalanckim, ironizującym, bardzo wprost, bez obłudy. Walczyła. Żal mi strasznie, że przegrała tak szybko. Żal mi jej synka. Żal mi jej męża. Czuję wielki smutek, gdy myślę o tym, że jej nie ma, a przecież wcale się nie znałyśmy. Jednak lektura jej bloga otworzyła we mnie coś dobrego. Jakiś dziecięcy pierwiastek. Żeby się cieszyć życiem, kochać, być dla innych, zachwycać się sprawami prostymi, codziennością. Żeby mówić prosto i bez patosu. Żeby dbać o siebie. Żeby pięknie żyć, bo cholera wie, ile nam jeszcze zostało... I żeby się badać regularnie, bo to u mnie zawsze był problem.

   Odkąd jestem mamą takie historie: umierający rodzice, umierające dzieci, chore dzieci, dzieci porzucone, dzieci bite itd. - sprawiają, że wyć mi się chce. Wcześniej AŻ tak nie miałam. Owszem - to były przykre historie, ale nie utożsamiałam się tak straszliwie z nimi. A teraz mam dzieci i myślę sobie zawsze, że gdyby to spotkało mnie, moje dzieci... Gdybym umierała na nieuleczalną chorobę i wiedziała, że one tu zostaną beze mnie, bez tych naszych codziennych rytuałów, że nie zobaczę, jak rosną, zmieniają się, uczą pisać, czytać, chodzić na randki itd....  Gdyby ktoś je skrzywdził, gdyby były ciężko chore, uległy wypadkowi, gdyby umarły... Takich myśli nie da się ogarnąć, więc chce mi się wyć. Najpewniej pękło by mi serce, i to w kilku miejscach. A potem przypominam sobie, że dla innych ludzi to nie są tylko hipotetyczny sytuacje, ale ich życie po prostu. I wtedy wyję. Z żalu, z niemocy. Bo tak nie powinno być. :(
  

niedziela, 11 listopada 2012

Liebster Blog Award

Nominowała mnie Mama Kangurzyca - ach, jakże Ci dziękuję! Ja wprost UWIELBIAM łańcuszki. :P

No ale dobra - dostałam tą nominację, więc czas odrobić pańszczyznę. O co w ogóle kaman?

Zasady zabawy :
Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę" Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.

A oto pytania od Mamy Kangurzycy (i moje do nich odpowiedzi):

1. Koń czy żaba?
  
Zdecydowanie KOŃ. Za pęd, za galop, za wdzięk. Jazda konna to moje niespełnione jak dotąd marzenie. Siedziałam w siodle dosłownie 2 razy w życiu, z czego pierwszego razu już nawet nie pamiętam, bo dzieckiem byłam, ale z jakiegoś powodu (kobieca intuicja?) czuję, że to jest coś dla mnie.

2. Śnieg czy deszcz?

Śnieg. Albo deszcz. Zależy. Obecnie wolałabym już śnieg, bo tęskno mi do zimy, a zimnego, deszczowego listopada mam po dziurki w nosie. Niemniej niewykluczone, że na wiosnę wolałabym ciepły deszczyk niż padający śnieg.

3. Mail czy sms?

A to zależy do kogo. :P Piszę i jedne, i drugie.

4. Kawior czy pierogi ruskie?

Pierogi. :D Mniam! :D

5. Shrek czy Osioł?

Shrek.

6. Samochód czy rower?

Rower.

7. E-book czy książka tradycyjna?

TYLKO tradycyjna. Próbowałam też audiobooków, ale nudzą mnie.

8. Boże Narodzenie czy Wielkanoc?

Boże Narodzenie. Za wyjątkowy klimat i zapach. :)

9. Orkiestra wojskowa czy symfoniczna?

Symfoniczna. Raz na jakiś czas łapię nastrój na muzykę poważną. I bardzo lubię opery. :)

10. Obywatel świata czy lokalny patriota?

A to się musi wykluczać? Bo lubię żyć lokalnie, ale horyzonty moje sięgają dalej, niż za sąsiednią miedzę. :P Lokalne lubię jedzenie, wyroby - ot, takie eko-klimaty. Ale lubię dużo wiedzieć, a wiedzę czerpię nie tylko z rodzimych źródeł. No i podróżować lubię. :)

11. Zakupy w "realu" czy w Internecie?

W "realu", bo lubię pomacać, powąchać, a ciuchy - przymierzyć. Z internetu zamawiam głównie książki i paszę niedostępną lokalnie (dobre mąki na chleb, mieszanki chlebowe itd.)

Ufff... nominacje podam wkrótce, bo już późno i nie ogarniam.

czwartek, 1 listopada 2012

Z rodziną najlepiej na zdjęciu

   Od ponad miesiąca mieszka z nami moja mama, która przyleciała tutaj pomóc nam w opiece nad dwójką dzieciaków. Bo wiadomo - początki są ciężkie, sytuacja nowa i trzeba jakiegoś wsparcia i dodatkowej pary rąk.
   I naprawdę dobrze, że ona tu jest, bo czasem to bym kompletnie nie dała rady, albo Antoś byłby straszliwie porzucony samopas, bo młoda ciągle przy piersi albo na rękach/w chuście. A tak ma się kto z nim bawić, ktoś z nim rozmawia cały czas i ogólnie jest zaopiekowany. I widać, że dobrze mu się relacja z babcią układa, chętnie się do niej przytula, całuje ją i woła do zabawy. Babcia nie ma tutaj żadnych "ważnych" spraw i na zabawę zawsze ma czas, nie to, co mama i tata. ;) Choć bywa to dla mnie też trudne - że teraz nie mam tego czasu tyle na zabawy z moim ukochanym starszym dzieckiem, że trochę jestem obok niego, a wiem, że on nadal mnie bardzo potrzebuje, bo ma ledwo 2 latka.

   Ale miesiąc z mamą to dla mnie już za długo. Jesteśmy straszliwie różne w poglądach na niemal każdy temat. Zaczynają mnie irytować jej txty do Antka, nagabywanie go do jedzenia, jakieś takie lekkie zawstydzanie w tematyce sikania do nocnika (bo nadal to są historie sporadyczne, zwykle ze 2 razy dziennie Antoś robi to siku na nocnik, reszta nadal w pampka idzie), wieczne namawianie do tego, czego babcia chce i nie liczenie się z tym, czego Antoś chce. Nie jest to jakieś hardcorowe, dlatego dopiero teraz mi to zgrzyta bardziej. Wiem, że ona chce dobrze, ale... Wczoraj miałyśmy jakąś pierwszą poważniejszą wymianę zdań, dziś mama jest na mnie obrażona i ostentacyjnie się nie odzywa. :/ Jak jakaś nastolatka z fochem, naprawdę. A chciałam porozmawiać i dojść do porozumienia, a przynajmniej wysłuchać, ale wbiła wzrok w podłogę, zacisnęła zęby i odmówiła dalszej rozmowy. I teraz w domu taka jakaś dziwna, napięta atmosfera. Na szczęście z Antolkiem bawi się dalej radośnie, tylko mnie ignoruje...

   W takich chwilach myślę sobie, że dobrze by było, żeby już poleciała z powrotem do PL. Że takie akcje mi tylko dodają stresu, którego i tak mi wystarcza póki co przy rozkrzyczanym starszaku i cycoholicznej młodej. Ale widzę też, że jej obecność jest póki co potrzebna. Chociaż, tak na dobrą sprawę, gdyby mojej mamy nie było, to MUSIAŁABYM jakoś ogarnąć się sama z Adamem z tym wszystkim, jak masa innych rodzin, i pewnie by się udało, ale może przy większej ilości nerwów, krzyków i pretensji... Nie wiem. Wiem, że ciąży mi już obecność mamy, jej ciche ocenianie mojego rodzicielstwa (pewnie w większości na "nie" jak ją znam), jej dezaprobata naszego stylu życia (za dużo szastamy pieniędzmi, jadamy na mieście czasem i w ogóle...), jej wiecznego niezadowolenia z tego, co jej ugotuję na obiad, bo ona nie lubi: kaszy żadnej, kminku, dyni, soczewicy, spagetti to jest "śmieciowe jedzenie" i jak to obiad bez ziemniaków? Ech... I takiego... zamknięcia w sobie z jej strony mam dość. Że próbujemy jej pokazać coś nowego, jakieś wycieczki proponujemy, wyjścia do kawiarni, żeby coś miała więcej z tego wylotu do Dublina niż tylko dom i dzieci, a za każdym razem słyszymy, że to takie "pierdoły niepotrzebne", że ona bez tego może żyć, że to kosztuje, a po co pieniądze na pierdoły wydawać itd. Mówimy o tym, co ostatnio czytaliśmy, słyszeliśmy, że są jakieś nowe fajne teorie o wychowaniu, żywieniu, że coś tam jest zdrowe albo bogate z białko itd., a ona to wszystko kwituje taką... obojętnością połączoną z irytacją: że dla niej to jest bez sensu, ale jak chcemy tak robić, to proszę bardzo, to nasze życie i możemy robić co chcemy, jej nic do tego.

   Chcąc nie chcąc znów stanęłam na pozycji dziecka wobec niej. Szukam akceptacji, aprobaty, jakiejś oznaki zainteresowania moim życiem, moimi pomysłami. W końcu jestem jej córką, chyba powinno ją to interesować, prawda? Ale rozbijam się o jakiś mur, który dookoła siebie zbudowała, chyba dawno już temu. Niby wiem, jaka ona jest, ale ciągle próbuję z nadzieją, że może dziś, może teraz, jak obie jesteśmy dorosłe i mamy swoje dzieci... że teraz uda się porozumieć, być bliżej. Nic z tego. Atmosfera się tylko zagęszcza z dnia na dzień.

   Więc choć wiem, że jej pomoc na co dzień mi się przydaje - liczę dni do momentu, gdy już jej tu nie będzie. Gdy znów będę mogła żyć na swoim, sama, z Adamem i dziećmi, a dziadków odwiedzać w PL raz do roku albo dwa razy max. Przykre, co nie? Wiem. Ale taką mam tą moją rodzinę, cholera.

środa, 24 października 2012

Mity

   Spójrzcie proszę na prawą stronę mojego bloga, na ostatnie linijki zakładki "o mnie", gdzie wpisuję maniakalnie "parametry" wagowe i wzrostowe moich dzieci.
   Spójrzcie na przyrosty Ali z ostatnich 5 tygodni. Na wielkość jej ciała.
   Bo panuje ponoć taki mit, że dzieci piersiowe wolniej przybierają na wadze niż te karmione mm.

  BUAHAHAHAHA! :D

Tak, wiem, to taki post bez sensu, ale jak patrzę na to, jak mi moja Alutka rośnie, to po prostu dech zapiera. :)

sobota, 20 października 2012

Prawda stara jak świat

   Dzieci są różne. Wiadomo, prawda? A jednak jak się ma drugie dziecko i można w praktyce to zobaczyć, to dopiero dociera tak naprawdę. Że dzieci od początku już są JAKIEŚ. Mają swoje przyzwyczajenia, preferencje, swój rytm. I trzeba to wziąć pod uwagę, dopasować swoje metody, wypracowane już przy pierwszym dziecku, do dziecka kolejnego. Do jego niepowtarzalnej osobowości.
   Alutka jest niesamowicie spokojnym dzieckiem. Ja wiem, że teraz jestem też bardziej wyczulona na jej potrzeby, bo wiem, jak patrzeć i czego szukać, ale jednak to nie tylko to. Pamiętam, że Antoś, gdy się budził ze swojej drzemki, od razu uderzał w głośny płacz, obwieszczając mi (i całej okolicy), że oto Książę wstał i jest głodny jak sto diabłów, i cycek ma się pojawić tu i teraz, JUŻ!!! ;) Alicja wręcz przeciwnie: przebudza się spokojna, rozgląda się swoimi WIELKIMI oczami po okolicy, zaczyna dziobka otwierać, język wysuwać, mlaskać, wykręcać główkę na wszelkie strony i robić wiele innych rzeczy, które ewidentnie sugerują głód. Dopiero przegapienie całego tego repertuaru zachowań kończy się popłakiwaniem, a - jeśli nadal jest ignorowane - płaczem głośnym. Zresztą do etapu głośnego płaczu dochodzi dość sporadycznie, bo reaguję szybko i pewnie (niech mi żyje chusta!).
   Ala jest chustouzależniona. Naprawdę. :P Najgorszym wrogiem jest płaskie podłoże. Najlepiej się śpi w "szmacie", pionowo, ubrana w kombinezon swój polarkowy (wiem, wiem, miałam fotki wrzucić...). Inaczej praktycznie nie ma szans na długi sen dziecka, nawet na rękach zasypia na max.30 minut do godziny. W chuście spokojnie śpi 3h, więc po śniadaniu i myciu (i pierwszej małej drzemce na rękach u mnie albo u babci), pakuję Alę do polarku i idziemy na spacer. Antoś też. :) I tak do obiadu, a po obiedzie najchętniej spacer nr 2, żeby Jaśnie Pani Hrabina zażyła kolejnej długiej drzemki, zakończonej tuż przed kąpielą. :) Ale zauważyłam, że wystarczy po prostu ubrać ją w to wdzianko, wpakować do chusty i można po domu chodzić, a dziecko śpi - oszukane. :P Czegoś takiego u Antka kompletnie nie pamiętam. Owszem - nosiłam go sporo, ale nie AŻ tyle, i też chętnie spał w chuście, ale po domu nie lubił być noszony.
   No i karmienie piersią. Kompletny kosmos dla mnie, przyzwyczajonej do tego, że cyc jest dla Antka lekarstwem na całe zło, a zasypia się najlepiej przy piersi właśnie. Gdy Antoś był śpiący czy zdenerwowany - dostawał pierś i ssał tak długo, aż nie zasnął. Ala nie zna takiego zachowania - pierś jest dobra na uspokojenie, owszem, ale jej się prawie nie zdarza zasnąć z ciumkiem w buzi. Gdy jest najedzona, wypluwa pierś z widocznym obrzydzeniem, wygina się do tyłu i nie da się jej przystawić ponownie, choćby się na głowie stanęło. Mało tego - próby ponownego przystawienia wkurzają moją Księżniczkę strasznie, zaczyna się krzyk i płacz pt. "Mamo, ja już NIE CHCĘ! Przestań mi to do buzi wkładać!". Byłoby to piękne, gdyby nie fakt, że w nocy też czasem jest problem, gdy Ala się przebudzi jakoś bardziej (bo np. jest kupa i trzeba ją przebrać), bo nie idzie jej uśpić zwykłym podaniem cycka, ale trzeba polulać na rękach (patrz - zasypianie w chuście). O.O No ja Cię bardzo przepraszam, Alutko, ale o 4 nad ranem ostatnią rzeczą, o jakiej marzę, jest wstawanie z łóżka i huśtanie Cię na rękach. Cyc i spać! Ale Alicja ma kompletnie inne plany i ani jej się śni współpracować z niewyspaną matką. Czasem pomaga położenie jej sobie na piersi, brzuszek do brzuszka. Ala zasypia kołysana moim oddechem i bliskością, ale ja trochę niespokojnie jednak śpię, bojąc się, czy ona nie spadnie itd. Chyba sobie jakieś dodatkowe poduchy do łóżka muszę dokupić i się nimi w takich chwilach poobkładać z dwóch stron, żeby móc spać spokojnie. ;) Takie dziwne jakieś to moje drugie dziecko, no. ;)

   Odkrywam zupełnie nowe dla mnie uroki macierzyństwa. Tak minęło nam niepostrzeżenie 5 tygodni z Alą. Ciekawe, co nowego czai się za rogiem? :)

poniedziałek, 8 października 2012

Karmię tandem

   Dziś dostałam komentarz pod starym postem (i jakże popularnym wśród czytelników), o karmieniu piersią w ciąży. Z pytaniem: i jak? Karmię dwójkę czy nie i jak to wygląda?
   Ano karmię. :) Dwulatka i trzytygodniowego noworodka. :)

  Do końca miałam nadzieję na samoistne odstawienie Antolka, tym bardziej, że zostało nam tak naprawdę jedno tylko karmienie dziennie, do snu wieczorem. Ale Antoś uparcie się tego karmienia trzymał bez niego nie dało rady go spać położyć, i z tym karmieniem zostaliśmy do dziś. I z Alą na dokładkę. ;)

   Nie jestem AŻ taką hipiską, żeby puścić moje starsze dziecko na żywioł ponownego cysiania na żądanie. A wiem, że są takie kobiety, karmiące dwójkę. Im dłużej myślałam o tym, że mam spędzić kilka pierwszych tygodni/miesięcy przywiązana piersiami do dwojga dzieci non-stop, robiło mi się słabo. ;) Więc postanowiłam sobie, że "OK, mogę karmić dwójkę, ale Antek zostaje na tym swoim jednym karmieniu do snu, bo inaczej osiwieję". Tak też się stało. Co wieczór ok. 19:00 kąpiemy Alutkę, potem ją karmię do snu i przechwytuje ją babcia, a ja idę kąpać Antolka, czasem czytamy bajkę, a potem jest wieczorne cysianie i sen. Pięknie, prawda?

   Choć początki nie były takie cudne. Pod wieczór mój zmęczony Starszak dopominał się natarczywie o cycka, zwłaszcza jak widział, że Ala ZNÓW jest przy piersi. Wkurzał się wtedy okropnie, gdy odmawiałam. Musiałam go zapewniać, że jego kolej też nadejdzie, że nic się w naszym układzie nie zmieniło, czyli cyś jest do snu, jak co dzień. Po trzech tygodniach widzę, że się nam to pięknie unormowało i Antoś odpuścił walkę o cycki. ;) A może po prostu widzi, że faktycznie jest, jak mówię.

   I nie jest mi z tym układem źle. Ot, taki rytuał wieczornego kąpania i usypiania dwójki. ;) I bardzo lubię to antolkowe wieczorne cysianie teraz, bo to jest taki NASZ czas. W ciągu dnia rzadko mi się zdarza być z nim sam na sam, bo Ala zaraz woła jeść i muszę lecieć. Ale chociaż wieczory Antoś ma z mamą. Nocne pobudki z płaczem też się póki co skończyły, Dziabąg się wycisza. Cieszę się. :)

niedziela, 30 września 2012

Lęki starszaka

   Jak tylko pojawiła się w naszym życiu Ala, pierwsze smsy i telefony z pytaniami zaczynały się albo kończyły txtem: A jak Antek? Zazdrosny o siostrę?
   Qrcze, ludzie, co wy macie z tą zazdrością? To jest jakaś taka konieczność w życiu starszego dziecka? Takie niefajne uczucie względem obcej (bądź co bądź) osoby?
   Nikt nie pyta, czy mu trudno, nikt się o niego nie troszczy. Już go wrzucili do worka "zazdrosny starszy brat" i kropka. Już ma etykietkę, na dodatek o dość negatywnym wydźwięku.
   Ja się troszczę. On był pierwszy. Kocham go strasznie, może nawet bardziej niż Alę, bo z nim przeżyłam już mnóstwo, dobrego i złego, i jest między nami niesamowicie silna więź. I widzę, jak mojemu dwuletniemu dziecku jest ciężko. Zaakceptować nową sytuację. Dorosnąć w oka mgnieniu. Pogodzić się z tym, że mama jest teraz dobrem limitowanym. Być ciągle "cicho, bo Ala śpi" (a ona w zasadzie ciągle śpi). Musieć się dostosować do reguł, których sam sobie nie wybrał i o które nie prosił. Żyć z lękiem, że mama może zniknąć gdzieś, zostawić go, że teraz ważniejsze są dla mnie inne sprawy, jakiś nowy bobas...
   Najśmieszniejsze jest to, że do Ali jako takiej Antoś podchodzi z wielkim zaciekawieniem i czułością. Cieszy się, gdy Ala nie śpi, bo wtedy tak fajnie na niego patrzy, tak śmiesznie macha rękami. Bo można pokazać jej swoje zabawki. Antolek całuje ją w czółko, głaszcze po włosach, tuli się do niej, chce ją na ręce brać. Gdy Ala płacze, przychodzi do mnie i mnie o tym fakcie informuje, jakby chciał mi dać znać "mamo, idź ją utul, ona tam płacze". Cudne to jest. :)
   I jednocześnie Antoś chce pozbyć się Ali, gdy za długo ją karmię, a on chce się ze mną bawić albo coś mi pokazać ważnego. Wtedy ciągnie za kocyk Alutki i chce, żeby babcia ją zabrała, bo teraz on chce być z mamą. Mama się nie bawi z nim już tak często (i tak głośno i spontanicznie) jak to bywało jeszcze 3 tygodnie temu. Mama uciekła mu w środku nocy do szpitala i wróciła stamtąd z jakimś nowym dzieckiem. To musi być dla niego niepokojące.
   Gdy chcę, by Antonio zrobił coś, na czym mi bardzo zależy: umył zęby, poczekał na swoją kolej, poszedł się wykąpać, przebrać pieluszkę itd. - jest WRZASK. Nie tam jakiś krzyk, nie płacz, ale WRZASK, z całej pary, z głębi płuc, wielki i nieposkromiony WRZASK, pełen wściekłości, pretensji, zła... Takiego wrzaskuna, jakim nagle stało się moje dziecko, nie znałam dotąd. Jakiś tam jeden czy dwa epizody WRZASKU pojawiły się jeszcze przed narodzinami Alutki, ale teraz jest prawdziwe apogeum. Czasem sobie z tym nie radzę i każę mojemu dziecku dwuletniemu "się zamknąć". Wiem, że to nie załatwia problemu, ale WRZASK budzi młodą, która wtedy też krzyczy, że chce do mamy i do piersi, więc zajmuję się młodą, a starszy wrzeszczy jeszcze bardziej. Bo mama oddala się, zamiast przybliżać.
   Noce też bywają ciężkie. Antoś ma jakieś koszmary nocne, często budzi się z płaczem albo płacze przez sen, krzycząc we śnie "Nie, nie!" Boli mnie patrzeć na niego takiego. Czasem nie daje się utulić. Czasem wybudza się kompletnie i wtedy też wrzeszczy, że np. tata go chce utulić, a nie mama. A on chce do mamy właśnie. W jego snach to pewnie ja mu uciekam, a on nie może mnie dogonić.

   Żal mi strasznie mojego dwulatka, że musi przejść przez to wszystko. Że tak wiele od niego czasem wymagam, bo wydaje się taki duży na tle swojej miniaturowej siostry. Że nie mogę z nim być tyle, ile on potrzebuje, bo noworodek jednak pochłania moją uwagę i we dnie, i w nocy. Że na razie nie jest dla niego fajnie, jest dużo zmian i Antoś nie ogarnia. Więc go tulę, ile się da i mówię mu: "Jesteś moim kochanym synkiem". Skupiam na nim maksimum swojej uwagi, żeby wiedział, że chcę z nim być i nigdzie mu nie ucieknę. Nie wiem, czy to działa, ale tak czuje moje serce, więc tak będę robić dalej.

poniedziałek, 24 września 2012

Ala 10 dni później

   Jaka jest Alutka?

- od urodzenia absolutnie nieodkładalna. ;) Ma wbudowany jakiś czujnik ruchu, który bezbłędnie wychwytuje moment, w którym chcemy ją odłożyć gdziekolwiek, i uruchamia w takiej sytuacji alarm (czytaj: płacze i woła o ratunek ;P). Moje drugie dziecko ma mega-silny instynkt przetrwania, który mówi jej (i słusznie), że tylko będąc blisko mamy/taty uda się jej przetrwać. Dobrze, że mam chustę, bo bez tego bym z kanapy nigdy nie wstała. ;)

- Ala prawie w ogóle nie płacze. W zasadzie nie ma takiej potrzeby: jest blisko niemal przez 100% czasu, karmiona na żądanie, ciepło jej, dają jej spać całymi dniami. Nawet gdy jest głodna, najpierw uparcie zasysa piąstki, wygina się w poszukiwaniu piersi, otwiera dziobek jak mała rybka i generalnie całą sobą daje znać "mamo, głodna jestem". Nie sposób tego nie dostrzec. Ale jeśli z jakiegoś powodu karmienie się opóźnia, uruchamiany jest alarm (płacz). ;) Choć i tak skalę głosu ma zdecydowanie mniejszą niż jej starszy brat, który był najgłośniejszym noworodkiem na oddziale szpitalnym. ;)

- Alutce kikut od pępka odpadł w czwartej dobie życia, co uważam za fenomenalne. Antolkowi się tam babrało, 12 dni trzymało, a my smarowaliśmy ten kikut spirytusem, octaniseptem i cholera wie, czym jeszcze. Alutce nie smarowaliśmy niczym i po 4 dniach kikut się pięknie zasuszył i odpadł. Zero cudowania.

- Pierwszy spacer Alicja zaliczyła właśnie w czwartym dniu swojego życia po tej stronie brzucha. A ja, oczywiście, zapomniałam już, jak to jest z takim maluszkiem i nie wzięłam ze sobą pieluszek na przebranie, dodatkowych ubranek ani nic. Oczywiście okazało się, że kupa jest, ubranko całe brudne i jest klops. Adam poleciał kupować nowe opakowanie pieluch i nowe wdzianko dla córki. ;) Kombinezon polarkowy, który zakupił tego dnia, Ala nosi teraz codziennie na spacery, bo jest mega-ciepły, wygodny i bardzo uroczy (biały z haftowaną sową na przedzie, a od wewnątrz w czerwone kropeczki, kiedyś go obfocę i tu wrzucę, pochwalić się ;)).

- Ala prowadzi na razie życie zimowego niedźwiedzia: je i śpi. Śpi głównie w chuście u mnie, spędza tam sporo czasu, dzięki czemu mam czas na zabawy z Antkiem, inaczej byłby dramat. A tak dziecko (biernie) uczestniczy od początku w życiu rodziny. Bardzo to fajne. :) Jakoś tak naturalnie dzięki temu ruszyliśmy dalej z naszym życiem rodzinnym, choć - wiadomo - nic już nie jest takie, jak było wcześniej, ale chyba odczuwam mniejszą zmianę niż przy narodzinach pierwszego dziecka.

- Mała dorobiła się już kilku ksywek przez te swoje 10 dni życia. Dla mnie to jest Mopsik (no tak wygląda wzięta do pionu, jak je bródka opada na klatkę piersiową i się robią takie policzki pucołowate), dla Adama to jest Żółwik (bo ma taki kształt głowy i wielki nosek na środku twarzy - chyba będzie podobna do mamy ;)), a także Księżna Jaśnie Pani (na Antka mówimy czasem Książę albo Królewicz, więc siłą rzeczy siostra jest też z królewskiego rodu). A ponieważ zdrobnienie "Ala" mi na razie do mojej córki nie pasuje, dla mnie to jest Alutka. :)

- Alutka budzi się w nocy tylko raz na karmienie, czym mnie totalnie zaskakuje. Antoś pamiętam miał schemat "minęły 2,5h, czas na mleko", a młoda jak się naje wieczorem, to sobie śpi aż do 3 w nocy, zje i śpi dalej do rana. Wow! Nie wiedziałam, że naprawdę są takie dzieci.

- Wg lekarki ze szpitala Alutek ma 51cm wzrostu, ale już po 4 dniach, gdy mierzyła ją pielęgniarka środowiskowa u nas w domu, wyszło 53cm. Albo dziecko rośnie w niesamowitym tempie, albo te pomiary są do bani. ;) Uśredniając - 52cm na dzień dzisiejszy. W czwartek dowiemy się, jak tam waga idzie w górę. :)

piątek, 21 września 2012

Zwierzenia poporodowe

   I już tydzień za nami. Wow. Jakoś tak zleciało, że nie wiem, kiedy. W najbliższy czwartek pierwsza kontrola Alutki u położnej: waga, wzrost, takie tam duperele. Ale i tak będzie to pewnie dla całej rodziny historyczny moment, takie "oficjalne" wyjście do ludzi. ;) Choć na spacery z małą to chodzę od 3 dni już.
   Myślę jeszcze o porodzie, jak to było, choć bólu już kompletnie nie pamiętam. Myślę o podobieństwach i różnicach: w samym porodzie, w podejściu personelu, w moim własnym podejściu... Widzę, że sam "schemat" porodu jest u mnie podobny w obu przypadkach: zaczyna się nocą, wody odchodzą mi na samiutkim końcu, poród sn bez problemów, szybka regeneracja sił, dzieci - ssaki idealne, karmienie piersią bezproblemowe. Ale tyle rzeczy inaczej wyglądało, na plus dla tego drugiego porodu:
- poród przebiegł tak szybko, że nie zdążyłam się nawet nim zmęczyć ;)
- fakt, że nikt mi nie kazał leżeć na plecach sprawił, iż urodziłam z mniejszym poczuciem bólu, bez nacięcia (i bez pęknięcia), chciałoby się rzec "miło",
- położna nic mi nie narzucała, pytała mnie o zgodę na wszystko, od badania rozwarcia, poprzez zbadanie dziecka po porodzie, aż po pytanie o to, czy ja wyrażam zgodę na podanie Ali zastrzyku z wit. K (wyjaśniła też, po co to, co ta wit. K "robi" i dlaczego warto... Nawet nie wspomnę, jak to się odbywa w PL.).
- ja sama byłam bardziej świadoma tego, co mnie czeka, znałam już (i przetestowałam częściowo przy pierwszym porodzie) różne pozycje na przetrwanie skurczy (najgorzej jest się nie ruszać!) i zastosowałam chyba wszystkie (tylko kąpieli w wannie z ciepłą wodą zabrakło, ale za szybko to wszystko poszło ;)). Nie bałam się bólu, raczej wyszłam mu naprzeciw - skoro boli, to dobrze, to znaczy, że już bliżej niż dalej do końca,
- moją pierwszą reakcją na Alę tuż po porodzie było wielkie szczęście, czułość i miłość. Pokochałam ją w drugiej sekundzie po ujrzeniu jej małego ciałka. Z Antkiem pierwsze było wielkie zdziwienie "o matko, to jest człowiek, on żyje! I jaki on duży!", miłość i czułość przyszły później. Chyba byłam zbyt oszołomiona faktem, że mam prawdziwe dziecko, i też totalnym poczuciem zagubienia (co się robi z takim małym dzieckiem? Jak toto ubrać? Jak się karmi? Jak pieluszkę zmienić?), by tak od razu się zakochać w swoim dziecku. A tutaj - ŁUP! I już. Momentalna fala miłości i czułości: "Jaka ona cudowna, piękna, idealna, jaka malutka, jaka wspaniała, kochana..."
- karmienie, choć bezproblemowe w sensie techniki ssania Ali, było przez pierwszy dzień (jeszcze w szpitalu) o tyle problematyczne, że trudno Ali było zakumać, jak ma tą pierś złapać w buzi i najczęściej wypychała sobie sutka z buzi językiem. Więc przystawiałam ją raz, drugi, piąty, by za dziesiątym chwyciła poprawnie i ssała błogo. Ale kompletnie się tym nie stresowałam, przemawiałam do niej: "Alutko, musisz szerzej buźkę otworzyć, o tak! Bardzo ładnie..." i ogólnie miałam poczucie, że po prostu ona się tego nauczy, tylko potrzeba jej czasu. Pamiętam, że przy Antku i mojej (wtedy) zerowej wiedzy o karmieniu piersią, byłam spanikowana, gdy on płakał, a ja nie wiedziałam, jak go przystawić. Więc ja się denerwowałam, on też, położna dyżurna zmieniała się co 12h i każda mówiła co innego (a jedna to mnie prawie okrzyczała, że się "bawię" niepotrzebnie, zamiast "po prostu podać pierś". A co ja, do cholery, próbuję zrobić??? Grrrr... Pamiętam, że się prawie popłakałam, jak ta baba sobie poszła, to było w nocy w ogóle i czułam presję, że muszę szybko uspokoić dziecko, bo inne mamy i dzieci na oddziale śpią i pewnie mnie właśnie wyklinają, że dupa jestem a nie matka.).
- dziecko od początku było ze mną, nikt go nie próbował mi zabierać, kąpać, nakłuwać gdzieś poza moim zasięgiem. Jedna tylko położna dyżurna przyczepiła się na chwilę, że Ala nie leży w swoim "akwarium", tylko koło mnie na łóżku szpitalnym, że to niebezpieczne, że to, że tamto, bla, bla bla... Ale się uparłam, że tak mi jest wygodniej i odpuściła szybko. 

   Ogólne moje poczucie (i petycja do wszechświata) jest taka, że każda kobieta powinna rodzić od razu drugi raz. Żeby już miała tą wiedzę, którą ma po pierwszym dziecku i pierwszym porodzie, żeby się tak nie bała, nie stresowała, żeby czuła się pewnie. Młode matki są tak straszliwie spanikowane wszystkim, co się tyczy porodu i noworodka, sama taka byłam. Czytają te wszystkie dziwne poradniki o wychowaniu dziecka, co to niby mają im pomóc, a często jeszcze tylko przeszkadzają i wpędzają kobiety w poczucie winy, że nie dają rady wychować swojego dziecka tak, jak pisze to pan/pani X w poradniku Y. Kobiety rodzące drugi raz zwykle mają to wszystko już w d...ie. One już to przerabiały, już wiedzą, co im się sprawdziło a co nie. Już wiedzą, jak kąpać dziecko i jak je ubrać nie bojąc się, że się połamie te maluśkie rączki i nóżki. Są jakoś-tam przygotowane, choć wiadomo, że drugie dziecko może być inne, niż było pierwsze: bardziej wymagające albo właśnie mniej. Ale to już też zwykle wiadomo.
  
   Tym razem nie mam nierealnych oczekiwań względem dziecka. Teraz tylko je i śpi, ale wiem, że za tydzień może być inaczej. Nie wprowadzam żadnej sztucznej rutyny, nie cuduję. Skupiam się na Antku bardziej, niż na Ali na razie, bo to on jest w tym wszystkim najbardziej zagubiony. I od razu gromadzę wokół siebie ludzi: koleżanki, znajome, inne mamy. Bo wiem, że samotność w domu zabija czasem bardziej, niż największe problemy z dziećmi. No i byle do jutra, każdy kolejny dzień z moimi dziećmi (qrcze, mam teraz DZIECI, nadal dziwna to dla mnie myśl, że jest ich dwoje) jest nowym wyzwaniem. :)

środa, 19 września 2012

Poród w wersji Beta

   Ponoć każdy poród jest inny. Poród Alutki był - jak dla mnie - dość podobny do pierwszego, tylko tak ze cztery razy szybciej. ;)
   W zasadzie jak patrzę z perspektywy czasu, to skurcze miałam cały dzień. Jakieś tam, słabe, z rzadka, ale czułam wyraźne kłucie w dole brzucha, tylko naiwna myślałam, że to jelita. ;) i kompletnie to olałam. Poszliśmy na dłuuugi spacer do centrum całą rodziną, na plac zabaw z Antkiem, wpadłam do mojej kawiarni oddać im fartuchy i pożalić się, że "młoda nie chce wyjść". Na 15:00 miałam umówioną wizytę u położnej, która mówiła, że "do przyszłego tygodnia urodzę", ale jakoś jej nie wierzyłam. Jeszcze sobie z tego wszystkiego w centrum kupiłam nowe opakowanie herbaty z liści malin i obiecałam sobie pić ją po 5 razy dziennie. ;)
   A potem dobry obiadek i znów piechotką, tym razem na korty tenisowe. Podarowałam mężowi na urodziny (8 września) rakietę do tenisa wraz z kompletem piłek, więc bardzo chciał ją przetestować. Przyjechał nasz znajomy, panowie "grali" (hehehe, żaden z nich dobrze nie gra, ale grunt, że chcą), a my z Antolkiem zbieraliśmy piłki, Antoś rzucał piłki do taty i do "wujka" i się naganiał niesamowicie. A ja się sporo naschylałam i nakucałam. Skurcze gdzieś tam w tle nadal są, czuję je, ale nadal uważam, że to nie to, są dość rzadko.
   Znajomy wpadł po "meczu" na herbatę i kolację, gadamy, śmiejemy się, jest fajnie. Potem kładę Antka spać i czuję, że muszę do toalety za większą potrzebą. "No nareszcie - myślę sobie. - Skończą się te kłucia w brzuchu." Podcieram się i... o kurcze! Coś jakby lekko podbarwiony krwią śluz. Szybko robię w głowie przegląd dnia: spacer, kucanie, jakieś kłucia...
   Wchodzą do salonu oznajmiam mężowi jakby nigdy nic: "Chyba coś się zaczyna". Mówię o rzadkich skurczach. Mąż trochę w panice, że jak to - teraz??? Jest po 22:00, noc idzie, kto z Antkiem zostanie jakby co? Czy on ma dzwonić do Marcina i mówić mu, żeby nie zasypiał i tu przyjeżdżał?
   Liczymy czas między skurczami. Okazuje się, że są co ok. 10 minut. "Ło rety, z Antkiem to tak przez całą noc były, to jeszcze może potrwać...". Adam dzwoni jednak do kumpla, że jakby co, to niech ma włączony telefon koło łóżka. Popijam sobie herbatę z liści malin (już chyba trzeci kubek tego dnia - ja tym skurczom już nie pozwolę zniknąć, skoro się w końcu pojawiły!), serfuję po sieci i ogólnie nudno jest. :P Skurcze nie bolą na razie. Mija godzina, dwie, nic się nie dzieje. Adam idzie się położyć spać, ja też. Co ma być, to będzie.
   Ale nie mogę spać. Skurcze na leżąco robią się bolesne, nie zasnę. Leżę i patrzę na zegarek, coś przysypiam chyba. Budzę się i boli jak diabli, rezygnuję z leżenia. Jest już 3:40. Idę zrobić sobie jeszcze jedną herbatę z liści malin.
   Nawet jej nie dopijam. Piszę tylko maila do przyjaciółki, że jak nic urodzę dzisiaj, skurcze się szybko zagęszczają: co 7 min, co 5 min... Idę budzić męża, bo już nie ma żartów. Boli. Chodzę po domu, tak łatwiej znieść skurcz, albo klęczę na czworakach, kołyszę biodrami, robię "kółeczka" - cokolwiek, byle nie pozostać w bezruchu. Mąż dzwoni do kumpla - będzie za 10 min. Czuję, że zbliżają się bóle parte, o czym mówię Adamowi. Adam w panice: "Ale nie urodzisz TUTAJ??? Marcin dopiero jedzie!". Nie, chyba nie urodzę w domu, nie czuję się z tą myślą komfortowo - jest noc, Antoś śpi, nie chcę go budzić. Lepiej do szpitala, tam sobie pokrzyczę bez poczucia obciachu. :P
   Niestety Antoś coś przeczuwa przez sen... a może mąż się guzdra z ubieraniem i go budzi? Grunt, że młody wstaje z łóżka, jest w półśnie, krzyczy "mama, mama!". Ale skurcze są za często i za mocne, nie dam rady go teraz utulić do snu. Adam próbuje uspokoić Antka, ale niestety bez efektu. Antoś mnie szuka, w końcu mnie znajduje, tuli się do nogi, ja go odganiam, bo jak stoję, to boli okropnie. Straszna scena. Wkurzam się na męża, że nie ogarnia tego, że nie zabierze dziecka, nawet siłą, tylko zostawia mnie z tym i to w takiej chwili.
   Za chwilę pojawia się Marcin. Antoś dalej krzyczy, jest chaos. Mówię Marcinowi spokojnie, jak jest i co ma robić. Jeśli Antoś będzie krzyczał, to niech krzyczy, to dla niego teraz trudne. Jeśli się da - niech go utuli do snu, jeśli nie - niech robi z nim cokolwiek, na co młody wyrazi chęć. Później się dowiem, że do rana oglądali bajki, Antoś nie chciał spać - czekał na mnie.
   Szpital jest 5 minut pieszo od domu, ale wyglądam chyba źle, Adam pyta, czy wzywamy taksówkę. Nie. Dłużej to będę do niej wsiadać i wysiadać, niż jechać, idziemy pieszo. Mam na sobie jakąś dramatyczną różową pidżamę i sweter - trudno, w IRL i tak wszystkie babki chodzą po ulicy w pidżamach, nie będę się wyróżniać. Poza tym jest noc, nikt nie będzie mnie widział. Idziemy. Boli jak diabli, jęczę, ale idę. Jak się zatrzymam, to już nie ruszę i urodzę na ulicy. Nawet szybko mija ta trasa, wchodzimy do szpitala, tam nas kierują na IP. Stamtąd szybko do pokoju na badanie rozwarcia. Siadam na łóżku, jęczę. Na sali jest chyba jeszcze jedna kobieta, ale jest cichutko, a ja mruczę jak matka niedźwiedzica. Trudno. To poród.
   Przychodzi położna, którą znam. :) Byłam u niej 10 dni wcześniej na wizycie. Robi się fajnie, zawsze to milej wśród 'swoich'. Badanie rozwarcia - 7cm. Sama zresztą sądziłam, że jest tyle, patrząc po poziomie bólu, jaki odczuwam i jaki pamiętam jeszcze z pierwszego porodu. Przewożą mnie wózkiem do sali porodowej. Jest tam łóżko, ale za nic w świecie nie będę leżeć! Stoję obok łóżka, opieram się na nim rękoma, kołyszę biodrami, jęczę... przeszły ze dwa albo trzy skurcze i nagle - CHLUP! - wody odeszły! "Qrcze, zupełnie tak samo, jak z Antkiem!" - myślę sobie. A potem od razu czuję parcie, moooocne! Nogi mi się uginają, położna zachęca do wejścia na łóżko. Wchodzę. Rozwarcie jest pełne, mogę sobie rodzić. Dwa skurcze parte przechodzą szybko, staram się nie przeć jeszcze mocno i dać dziecku czas, żeby zeszło nisko z główką, nie chcę popękać. Ból jak diabli, na szczęście krótki. Leżę na tym łóżku jakoś w poprzek, głowę chowam w ramionach męża, który jest tuż koło mnie. Położna mnie dopinguje, mówi, że świetnie mi idzie, mąż mówi to samo. Mija kolejny skurcz, tym razem prę, bo już nie mogę się powstrzymać żadną miarą. Qrde, ale to boli! Położna coś do mnie mówi, ale nie mam siły odpowiadać. Oczy zamknięte, jestem cała skoncentrowana na sobie, do wewnątrz: żeby przetrwać kolejny skurcz, złapać oddech pomiędzy nimi... Położna każe przeć z całej siły przy kolejnym skurczu, a gdy da mi znak - dmuchać i nie przeć wtedy. Mówi, że już niedługo. Pytam, czy więcej, jak godzina. "Oj, na pewno mniej". To pocieszające, robi mi się raźniej.
   Idzie skurcz. Łapię oddech i prę, prę, wyję jak niedźwiedzica, warczę i prę, i nagle czuję, że to JUŻ! Czuję to znajome rozwieranie krocza przez główkę dziecka. Ona już prawie jest! Prę jeszcze. Nagle słyszę "blow" - dmuchaj. Dmucham, dmucham, położna pomaga małej wyjść, dmucham i dmucham, i nagle chlup - ciałko wyślizguje się ze mnie, wody lecą, a młoda ląduje u mnie na brzuchu! Jest 5:54 nad ranem. Już po wszystkim. Tak po prostu. Patrzę na małą - jest malutka, czarne włoski, maź płodowa na rączkach, do brzuszka przywiązana jeszcze bladobłękitna pępowina. Mała krzyczy tylko moment, cichnie położona u mnie. Tulę ją i już wiem, że ją kocham. Jest idealna, zdrowa, śliczna, nasza! Alutka. :)

sobota, 15 września 2012

Alicja w Krainie Kaczorków

   Się chciałam pochwalić tylko. Urodziła się moja panna kochana, mały Alutek. :)

   Wczoraj nad ranem, 5:54, sn, 3550g, 51cm, zdrowa, śliczna, idealna.

   Podobna do brata niesamowicie. :D Czarna czupryna, twarz a la "mały Mongołek". :P

   Cudna jest. :)

   Bliższa relacja w osobnym poście. My już w domu w każdym razie.

niedziela, 9 września 2012

Matka-czarownica

   Od wczoraj zaklinam rzeczywistość, jak jakaś czarownica pochylona nad kotłem w środku ciemnego lasu. ;) Np. w końcu spakowałam jakąś torbę do szpitala z rzeczami dla mnie i dla młodej. Odhaczyłam punkt po punkcie listę rzeczy, które dostałam w szpitalu. Torba czeka grzecznie pod krzesłem od 23:00 wczoraj. Na razie nie pomogło...
   Przepowiednia znajomego mojego męża mówi, że urodzę dziś. Jest 14:36, na razie jakoś nie rodzę. Gotuję zupę na obiad. Może to mieszanie w kotle jakoś dopełni czaru? Na sprzątanie, seks i takie tam inne "przyspieszacze" nie mam już siły ani chęci. Bawiłam się w to cały tydzień i nic nie wyszło. Teraz będę stosować jakieś bardziej para-normalne metody. ;) Chociaż nawet herbatka z liści malin mi się skończyła, damn. Że już o wiesiołku nie wspomnę.

piątek, 7 września 2012

... póki mi się jeszcze chce zapisywać...

... to się pozachwycam nowościami słownikowymi mojego starszaka, bo potem mogę już nie mieć czasu ani siły notować każdego jednego słowa. Liczyłam je dzisiaj i wyszło jakieś 21-22 słowa, czyli mniej więcej codziennie jedno nowe! Ha!

JIŚ - ryż
PIMPIM - pingwin
PEMPEM - bęben
TUŁ - stół
GJE - gra, grę (w sensie: chcę grę - taką w balony, na komórce taty :P)
CIUCIA, TUCIA - ciufcia
HAJA - halo
PJEPE - świnka Peppa
DZIOŚ - George, brat Peppy
KOK - sok, skok, krok
PIIM - film (przeciągnięte środkowe "i")
GIEGIE - kręgle
DZI - drzwi
OKOKO - wysoko
JANJAN - tramwaj
TATAJ - patataj, czyli weź mnie na barana i udawaj, że jesteś konikiem ;)
HUHA, UHA - mucha
DUŁO - dużo, duży
TUTAJ - tutaj

 i do tego nasze liczebniki do trzech, ale już nie będę pisać, jest osobny post. :)

Do porodu mniej niż 2 tygodnie. Dziś kolega męża z pracy przepowiedział mi poród w niedzielę. Mam tylko nadzieję, że miał na myśli NAJBLIŻSZĄ niedzielę, bo turlam się już ostatkiem sił. Niestety długie spacery, noszenie Antka na rękach ani dzisiejsze mycie podłogi na kolanach nie przekonują młodej, żeby opuściła lokum w brzuchu. Ona zaprawiona w bojach od początku, więc taki tam lekki wysiłek mamy nie robi na niej żadnego wrażenia. :P


środa, 5 września 2012

Ja, dia, ci...

   Moje dziecko liczy. :D W zasadzie powtarzam z nim liczby do dziesięciu od dawna, ale wcześniej Antoś na wszystko mówił: to, to, to... Pokazywał przy tym paluszkiem i widać było, że chce śledzić moje wyliczanki, ale nie umie wypowiedzieć słów. A już w ogóle nie wiadomo było, ile z tego on rozumie, bo samo powtarzanie cyferek to jeszcze nie jest umiejętność liczenia. ;)
   A ostatnio Antoś liczy. :) Ja (raz), dia (dwa, czasem też mówi "da"), ci (trzy)... dalej nie umie, ale dalej też nie ogarnia jeszcze umysłem. Na razie najlepiej opanował cyferkę "dwa" i jeśli znajdzie na spacerze dwa kamienie, to przynosi je dumny do mnie i oznajmia "dia"! To samo z wyłowionymi z kaszy rodzynkami i wszelkimi innymi elementami występującymi podwójnie. ;) Dziś przy kąpieli ustawił swoje kaczki gumowe na brzegu wanny i powiedział "dia", ale tak naprawdę kaczek było "ci", więc szybko dziecko skorygowałam. Chyba mu się te dwie wielkości mylą jeszcze. Prawie jak u Pratchetta: raz, dwa, trzy, dużo... :P
   Antolek wie też, że ona ma "dia" latka i stara się pokazać, ile to jest, na swoich paluszkach (najczęściej pokazuje wszystkie 10 paluszków :P). Bardzo fajnie mi się obserwuje te poczynania liczbowe mojego dwulatka. Wydaje się już TAAAKI mądry, choć nadal taki mały słodziak z niego. :)

niedziela, 2 września 2012

Suwaczek prawdę Ci powie :P

   Mój suwaczek mówi mi dziś:

A jakoś mnie na seks naszło ostatnio. :P

Młoda nic sobie z tego i tak nie robi, chowa się w brzuchu i rośnie sobie w najlepsze.

sobota, 1 września 2012

Czekając na...

   Wczoraj oficjalnie skończyłam pracę i jestem na półrocznym macierzyńskim (który i tak przebiegle planuję sobie przedłużyć PRZYNAJMNIEJ o kolejne 2 miesiące :P). Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać. Na skurcze. Na poród. Na Wielką Zmianę Nr 2. Bo już jest wrzesień i moje wrześniątko ma już od mamy pozwolenie na opuszczenie lokum w brzuchu. Kijanka na razie nie jest jednak zainteresowana, dzień w zasadzie minął i nic się nie stało.
   Dalej jestem w ciąży. Ale już mi się nie chce. Czuję znużenie, zmęczenie, bóle miednicy, rwę kulszową i te wszystkie inne cuda ostatniego miesiąca. Chcę porodu. Najlepiej zaraz. Bać się nie boję, bo i nie ma czego, może odczuwam tylko lekki niepokój związany z tym, jak to jest w tym konkretnym kraju i w tym konkretnym szpitalu, który wybrałam na swój poród, bo jednak sytuacja jest zupełnie inna niż za pierwszym razem. Ale sam proces porodu mnie nie przeraża. Nawet ból. Bo minie tak szybko, że już następnego dnia nie będę sobie w stanie przypomnieć, czemu właściwie krzyczałam. ;)
   Ciekawa jestem, jak wygląda Młoda (i czy faktycznie to ONA a nie ON, bo tak na 100% jakoś nie jestem pewna nadal, choć lekarz się zarzekał, ale co oni tam wiedzą :P), czy będzie miała takie fajne, czarne włoski jak brat? Czy będzie duża? Czy przerazi mnie różnica pomiędzy rozmiarem dwulatka a noworodka (już zapomniałam, jak to jest z takim maleństwem...)? Jak to przyjmie Antoś? Czy uda się znaleźć kogoś, kto z nim zostanie na parę godzin, żebyśmy mogli razem z Adamem przeżyć wspólnie ten drugi poród? Czy skurcze zaczną się też w nocy? Ile to będzie trwało? Jaki temperament będzie miała Kijanka? Sądząc po kopniakach, jakie otrzymuję każdego dnia, to raczej silna z niej babka. ;)
   Tyle mam pytań i chciałabym poznać już odpowiedzi.

   Ubranka poprane i poukładane w komodzie, którą specjalnie w tym celu nabył mój Małż w IKEI w ostatni czwartek. Antoś pomagał mi wkładać maciupkie bodziaczki i pajace do szuflad. Wie, że to dla "dzidzi". Wie, że większość z tych ubranek to jego dawne ubranka, gdy był takim maciupkim człowieczkiem. Wie, że mama nie będzie za nim biegać, bo jest zmęczona i jest jej ciężko z dużym brzuchem, w którym "dzidzi" mieszka. Że niedługo "dzidzi" się urodzi. Wie, gdzie jest szpital. Przynajmniej teoretycznie jest przygotowany. Ja już bardziej gotowa nie będę, więc - Kijanko - bądź już tak dobra i skończ inkubację wewnątrz mnie, zacznij przygodę po tej stronie brzucha. Jest o wiele ciekawiej. :P

wtorek, 28 sierpnia 2012

Nostalgicznie o tańcu

   To taki epizodzik był, ale zapamiętałam, więc piszę. Nie ma bezpośredniego związku z Antkiem ani z Kijanką. Chodzi tylko o mnie. O taniec. Że mi go nagle strasznie zabrakło.
   Kiedy byliśmy z Antolkiem na Tall Ship Races i pobliskim lunaparku, była tam taka atrakcja dla dzieciaków "Jungle madness", dla której efekty dźwiękowe robiła muzyka salsowa. Jejku! Jak mi się tego dobrze słuchało, aż nogi same chciały tańczyć. Aż mi się przypomniało Muchos w Poznaniu i te wtorki kochane, gdy tuż po pracy leciałam na autobus, żeby jak najszybciej być w ulubionej salso-knajpie. Tam mnie wszystkiego nauczyli od zera, za friko, i tam przetańczyłam wieeeeele wieczorów.
   A teraz tego nie ma. :( Z wielkim brzuchem to sobie mogę iść co najwyżej na jogę się zrelaksować. Salsowanie odpada. A nawet gdybym tego brzucha nie miała - to nie mam tu z kim iść. Bo salso-bar już jakiś czas temu znalazłam w Dublinie, jest w samym centrum miasta, nie sposób nie trafić. Ale samej tak... ech...
   Tęsknię za Poznaniem. Tak nagle i bez sensu. Za salsą. Za znajomymi stamtąd. Żeby tak móc wyjść na całą noc potańczyć... Głupie, nie? Ja tu zaraz rodzić będę swoje drugie dziecko, a salsa mi w głowie. Może właśnie dlatego?

niedziela, 26 sierpnia 2012

Sierpniowy wór obfitości

   W tym miesiącu moje dziecko doświadcza różnorodnych wrażeń w takim natężeniu, jakie nie miało miejsca chyba w poprzednich miesiącach. Straszliwie wypełniony aktywnościami jest ten miesiąc, głównie aktywnościami pozadomowymi. Ale to chyba ogólna specyfika lata: że cieplej, że aż się chce być na dworze, że wtedy wszystko kwitnie, żyje, lata, chodzi i można dziecku tyle pokazać.

1. Byliśmy w ZOO. I to jakieś już 2 tygodnie temu, ale jakoś mi się nie złożyło o tym osobnej notki napisać. W zeszłym roku też byłam w Antolkiem w zoo, ale wtedy on nie miał jeszcze roczku nawet, właśnie nauczył się chodzić i najlepsze z całego zoo to było uciekanie nie w tą stronę, w którą ja chciałam iść oraz zbieranie kamieni i liści z ziemi. Zwierzątek chyba nawet Antoś nie dostrzegł.
Co innego tym razem! Wyjście do zoo z dwulatkiem naprawdę ma sens! :) Dziecko zna już słowa na wiele różnych gatunków zwierząt, aktywnie ich wypatruje, cieszy się, gdy je dostrzeże. Można też skorzystać z wycieczki w celu poszerzenia słownictwa o takie słowa jak "tapir" czy "antylopa". ;) Pogoda nam się super udała tego dnia, nie umęczyliśmy się jakoś szczególnie, dzieć zdrzemnął się w wózku gdzieś w drugiej połowie zwiedzania, by obudzić się jeszcze na obejrzenie "małego zoo", czyli zwierzątek wiejskich. Były kurki, krówki, świnki, kozy i owce, prawie że na wyciągnięcie małych rączek. :) A mama krówka akurat PUBLICZNIE karmiła piersią swojego cielaczka, więc dodatkowo Antoś mógł się naocznie przekonać, że nas-ssaków jest więcej. :)

2. Byliśmy na festiwalu żaglowców wczoraj. W Dublinie jest "Tall Ships Races", czyli regaty wielkich żaglowców. Można przejść się do doków, wejść na pokład pięknych statków, zrobić sobie masę fajnych zdjęć, dostać pieczątkę z każdego żaglowca, kupić czapeczkę marynarza, zjeść jakieś dziwactwa z grilla itd. No po prostu festyn pełną gębą. Nabrzeże pełne ludzi, przeważają rodziny z dziećmi. Nam udało się wejść na pokład jednego statku z Meksyku (kolejki są naprawdę zabójczo długie), obejrzeć wszystkie zacumowane żaglowce z poziomu ulicy (i zrobić im zdjęcia), zjeść jakieś hot-dogi, a potem była przejażdżka wielkim kołem młyńskim (bo - jak to na festynie - nie może zabraknąć lunaparku i różnych karuzeli ;)). Antoś wolał iść na to koło sto razy bardziej niż kupić jakąś-tam czapeczkę marynarza/pirata i zgodziłam się. W zasadzie to chyba ja bardziej chciałam, żeby on tą czapkę miał (bo takie ładne były...) niż on sam. A ponieważ to miała być frajda dla niego - była karuzela. :) No i było dużo "odał". :D A to jest zawsze szał w przypadku mojego kaczorka. :)

3. Była impreza urodzinowa, bardzo udana. Opisywać już nie będę, bo notka jest na ten temat.

4. Dziś byliśmy na dłuuuugim spacerze wzdłuż południowego kanału, gdzie Antoś widział ludzi płynących kajakami, karmił kaczki i gołębie... Spacer biegł aż do miejsca pracy tatusia, gdzie Antoś mógł podziwiać pływające w stawie rybki, widział swojego pierwszego chyba w życiu grzyba rosnącego w naturalnych warunkach (a nie kupne pieczarki w pudełku), odnalazł dwa ślimaki i pająka na pajęczynie. Ślimaki schowane były "odomu" (czyli w domu, w sensie - w skorupce swojej), a tatuś pracuje w "łał odomu" (w dużym budynku/domu). Dla porównania - Antoś czasem przychodzi z tatą do mojej kawiarni na jakiś szybki lunch , więc młody wie, gdzie mama pracuje i co robi. W języku dwulatka "mama buła", czyli mama pracuje w kawiarni i robi bułeczki. :P

5. Byliśmy całą rodziną w kinie, pierwszy raz zresztą. Wielkie wrażenie, chyba dla całej naszej trójki. I bardzo pozytywne. :)

Wygląda na to, że mamy jakby dwa wielkie "cosie" w każdym tygodniu niemal, a jeszcze jeden tydzień sierpnia nam został. Ja już co prawda na ostatnich nogach, ale dla ukochanego szkraba wszystko mogę, więc i to zoo przeszłam całe o własnych siłach (ponad 3h), w te doki wczoraj (4h), i dzisiaj ten kanał i całą drogę do domu (4,5h). Ruchu mi zdecydowanie nie brakuje. :P I po pracy często gęsto jeszcze jest wyprawa do parku na taki fajny, duży plac zabaw (często połączone z karmieniem kaczek w tymże parku, bo jest tam duży staw) albo bieganie po podwórku za dzieckiem uciekającym na samochodziku biegowym, które krzyczy do mnie "mama pap" (mamo, łap mnie). Ciekawa jestem, czy nadal będę taka skora do wycieczek i szaleństw z moim dzieckiem, jak się kijanka w końcu wykluje. Bo to już niedługo, oj, niedługo...

czwartek, 23 sierpnia 2012

Jak on to zrobił???

   Gdy kładliśmy się spać wczoraj w nocy, leżeliśmy na łóżku w następującej kolejności:
- Antoś
- Adam
- ja.

A jak się obudziłam nad ranem (bo nie sypiam zbyt dobrze przez ten wielki brzuch już, niestety), to kolejność wyglądała tak:
-Adam
- ja
- Antoś.

Pytanie: jak moje dziecko to zrobiło, że w nocy JAKOŚ przepełzło przez męża i przeze mnie i położyło się po dokładnie przeciwnej stronie łóżka, nie budząc przy tym ani mnie, ani męża (siebie chyba też nie, bo inaczej zacząłby szukać cysia, a nic takiego nie pamiętam)???
Faktem jest, że zwykle Antek śpi albo między nami albo koło mnie (wtedy ja jestem w środku, między "chłopakami"), więc sytuacja, w której młody śpi w oddaleniu od mamy była czymś niezwykłym wczoraj, ale skąd on w nocy się o tym dowiedział i jak tam przepełzł do mnie?

Lunatykuje czy co? ;)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Słowniczek dwulatka

   I znów o mowie. :P Chcę to sobie jakoś podsumować, tym bardziej, że ostatnio nowości pojawiają się często i gęsto i już nie nadążam z opisywaniem. ;)

MAMA - mama (także mamy innych dzieci, bo "ciocia" jeszcze jest poza antkowymi możliwościami)
TATA - tata (podobnie jak mama, także tatusiowie innych dzieci)
ANIA - Ania, moje imię
ADAN - Adam, imię męża
JA - ja
TI - ty (czasem też o samym sobie, bo Antoś właśnie jest na etapie odkrywania różnicy pomiędzy "ja" i "ty")
DŹJECIE - dzieci (piszę tak, jak on to mówi, bo nie mówi po prostu "dziecie", tylko bardzo przeciąga to "i" w takie "j" i długie "e" - dźjeeecie :P), także jako prośba o bajkę "Bolek i Lolek" lub wyjście na plac zabaw
TAM - wszelkie określenia kierunku, używane generalnie, gdy Antoś chce powiedzieć, że coś jest gdzieś, ale nie umie użyć właściwego słowa (w sklepie, w pokoju, w domu - wtedy mówi TAM i pokazuje palcem)
TO - to
TEN - ten (zamiennie z TO)
KAKA - kaczka, skarpetki, okulary, dziadek, kwiatek, klamka
PAPA - czapka, pada deszcz, chmura
KA-K - kask
BABA - babcia (i wszelkie starsze panie na ulicy i w książeczkach :P)
JAJA - lalka, jajko, łyżka, widelec
BAM - upaść, spać, piłka, balon
HOPA - hopa, skakanie
HOPSIA - też skakanie, ale głównie oznacza naleśniki (bo się je podrzuca ;))
MNIAM - jedzenie, chcę jeść
DÓŁ - dół
DÓŁA - dziura
BÓB - bób ;)
PUPA - pupa, kupa
SIKA - siku, robienie siku
BUŁA - bułka, chleb, ogół pieczywa
KÓŁA - kółko, kółka
KUKA - górka, także że coś jest schowane, chować się (zabawa w "a-kuku")
BUBU - buty
OKO - oko, oczy
OGON - ogon (wymawia już "G"!), z tym że z akcentem na ostatnią sylabę, brzmi z francuska :P
TAŃ - wstań
OĆ - chodź
CITA, CZITA - czytanie, książeczki, chcę czytać
TA - tak
NIE - nie
ODAŁ - woda
TUTA - ciufcia
PAM - pan
KAPKA - jabłko, jabłka
MIMI - myszka Miki, myszka Mini
KAŁ - ulubiony miś, także zamknięte, zamknąć coś (np. drzwi)
PIŚ, PIS - miś (i tak objawiają się poglądy polityczne u dwulatka :P)
KAMIŃ - kamień, kamienie, także ogół chodników, ziemia, podłoga
DOM, DON - dom (to z dzisiaj, jeszcze nie do końca się przysłuchałam, jak on to wymawia)
BOBO - ulubiona książeczka o Bobo
BRUM - wszystko, co jeździ i lata: samochody, rowery, samoloty, motory
DZIEŃ, DIEŃ - dzień (z wczoraj)
MAMAM, MANAN - banan
CIO - sio (jak widzi muchę, bo nie lubi, jak latają po pokoju)
CIO TO? - co to? Ulubione sformułowanie ever, po sto razy dziennie
HAŁHAŁ - piesek
NIAŁ - kotek
BUU - krowa
DA, DAJ - daj
JANA - piana
ABA - cycuś, także "brawo"
AŁA - ała, czyli coś boli, albo siniak czy strupek na nodze/ręce
PAP - łap, złap mnie (mamo, baw się ze mną w ganianego :P)

Pojawiają się też zdania: "daj ja" (daj mi), "Tata ti" (tata śpi - na razie powiedział tak RAZ, więc jeszcze nie zapisuję słowa "ti" jako "śpi", bo może mi się tylko przesłyszało czy co :P), "tata tań" (tata, wstań) i różnorodne wyrażenia złożone z samych rzeczowników, z których Antoś układa wypowiedzi typu "dźjecie, nie-e, papa" (nie ma dzieci na placu zabaw, bo pada deszcz), "ka-k, ja, nie-e" (nie mam kasku), "ka-k, bam, nie-e" (kask jest po to, żeby nie było bam, czyli żeby się nie uderzyć, domyślnie - w głowę).

Qrcze, zapisuję sobie te zdania, które Antoś układa i widzę, że gdyby mówił więcej słów, to on już normalnie takie konwersacje by tu z nami prowadził, że szok.
Spora część "rozmów" nadal polega na domyślaniu się, czytaniu języka ciała (Antoś dużo pokazuje mimiką, gestami, ma OGROMNY zasób "wyrazów" dźwiękonaśladowczych, np. na makaron, duże-małe, ciemno, konik, myszka, lew, wąż, płacz i smutek, spanie, świeczka, muzyka, miód, picie, nurkowanie... pewnie i tak nie wypisałam wszystkich, bo się na co dzień jakoś nie zastanawiam nad tymi "słowami", są oczywiste :P) i brania pod uwagę kontekstu (zwłaszcza, że nadal np. jedno "kaka" może znaczyć wiele rzeczy).

Ale widzę też, że mowa przyspiesza. Że kiedyś tygodniami czekałam na "coś nowego", a teraz codziennie jest coś, czasem po dwa nowe słowa dziennie. Jakieś zdania, jakieś dziwne łamańce językowe Antolka, których nie sposób oddać na piśmie, ale które Antoś mówi i ja nawet część odgaduję (ciekawe, czy słusznie, niemniej staram się nadawać im jakieś znaczenie). Antoś próbuje powtarzać słowa, co kiedyś nie miało kompletnie miejsca - tak, jakby wiedział, że to jest jeszcze dla niego za trudne i tylko patrzył na mnie wielkimi oczami, albo uciekał do zabawy jakiejś. Teraz zapytany: "Umiesz powiedzieć "Antoś"?", Antolek chwilę myśli, po czym wymawia coś na kształt "Otoć, Oloć", ale tak troszkę nieśmiało, jakby się wstydził, że źle to mówi. Czyli - słyszy dobrze i wie, że nie wymawia tego szałowo, ale PRÓBUJE!

Czytałam gdzieś niedawno, że dwulatek "powinien" wymawiać już ok. 50 słów. Patrzę na tą listę moją i widzę, że faktycznie jest tam tyle. Wow! A niektóre z nich mają po kilka znaczeń, więc już w ogóle zasób słów wydaje się TAAAAAKI wielki. A przecież dopiero co te dwa latka skończone. :) Ależ jestem dumna. :)

niedziela, 19 sierpnia 2012

Dżampreza urodzinowa

   Odbyła się w tą sobotę, czyli de facto wczoraj. Pókim jeszcze na świeżo, to napiszę, co było i jak. :)

   Zaproszone w sumie były 4 rodziny z dzieciakami (same dziewczynki! Niestety jakoś nie mam passy do mam z synkami w wieku mojego Antka), z czego pojawiły się trzy. Panowie zdezerterowali, w sumie trochę szkoda, ale wyszła z tego fajna, babska impreza z maluchami + mój małżonek, który był przez większą część zabawy (a potem uciekł do pracy).
   Zrobiłam tort super-mega-eko-zdrowy (z TEGO przepisu, tylko jako trzecią warstwę budyń śmietankowy, bo awokado zbyt szybko by mi sczerniało przy wczorajszej pogodzie, i kaszy dałam o połowę mniej), do tego owoce w różnej postaci (lody arbuzowe, szaszłyki owocowe - truskawka, kiwi, banan i winogrona bez pestek), micha popcornu z masełkiem (no bo coś nie do końca zdrowego też się na imprezie dzieciom należy, a lepsze to niż kupne czipsy), kanapeczki z bagietki z łososiem/szynką z indyka (część z majonezem, część bez - mąż robił :D), jakieś kupne ciastka też się znalazły (większość zjadł mój syn :P), sałatka grecka (bo zawsze się sprawdza, a jej przygotowanie to 10 minut) i pełno zimnych napojów (soki i woda).
   Goście zaproszeni na 16:00 zjawili się między 15:30 a 16:30. Z tortem czekaliśmy oczywiście na ostatni duet mama-córka. Wszyscy śpiewali Antosiowi "STO LAT", a on i tak czekał tylko na to, by mi wyrwać z ręki tort i zdmuchnąć świeczki. :P Chwila ta jest uwieczniona kamerą, a poza tym (wstyd, wstyd...) nie zrobiłam ani jednego zdjęcia ani nic. Wpadliśmy totalnie w wir zabawy i pogaduszek. :D
   Dzieciaki bawiły się świetnie. Nasze mieszkanie jest dość spore, więc było gdzie biegać. Do dyspozycji był cały wielki salon + jadalnia oraz pokój Antolka, a wszystko to pełne zabawek, które porozkładałam w strategicznych miejscach. Były piłki i puzzle, samochodzik "biegowy", owoce do krojenia (hit u wszystkich około-dwulatków. Tylko 16miesięczna Martynka nie była nimi zainteresowana ;)), Mega Blocksy, Lego, kręgle (nabytek męża z dnia poprzedniego - bo były gdzieś na wyprzedaży), nasz kartonowy domek, piankowe puzzle alfabetyczne, stosy balonów, w tym takie długie, z których można robić różne kształty (umiem tylko pieska), tabuny autek, książeczek, tablica magnetyczna... oraz to, co dodatkowo Antoś dostał w prezencie od nas i od gości:

- magnetyczny szkicownik (załączam zdjęcie, bo ten prezent okazał się mega-hitem nie tylko dla Antka, ale dla wszystkich dzieciaków! Jeśli ktoś planuje zakup prezentu dla około-dwulatka, to bardzo polecam! Choć na pudełku jest "od lat trzech" :P)
- samochodzik zdalnie sterowany (uwaga: zabawka od lat 6!!! Ale Antoś daje radę nim sterować, choć autko obija się o ściany od wczoraj i daję mu max. miesiąc życia :P Niemniej fajnie, że rozumie, co się robi z joystickiem i w ogóle) - na imprezie nie wzbudził wielkiego entuzjazmu, za to dzisiaj Antoś się z nim nie rozstawał! :D
- klocki Fun Bricks (od lat 3... Zresztą Antoś chyba nie dostał nic jak na swój wiek :P) - ja i Adam budujemy dla niego samoloty i samochody, a on doczepia ludziki i udaje, że latają i jeżdżą. Z czasem pewnie  zacznie też sam je doczepiać.
- puzzle podłogowe a la plac budowy + 4 autka (koparka, ciężarówka, walec i dźwig) drewniane, którymi się po tych puzzlach jeździ. Autka są super, puzzle jeszcze za trudne, ale to też od lat 3, więc spokojnie patrzę, jak go cieszą autka, a puzzle z czasem zakuma;
- auto koparka, metalowe - bardzo solidne, ale też ciężkie i łatwo o skaleczenie czy cuś. Od lat 3. Antoś je bardzo lubi, ale dla mnie trochę jest przerażające jeszcze, więc jest chwilowo schowane;
- taka tablica:

Jest tam 6 domków zamkniętych na 6 różnych zamków, które trzeba otworzyć. W środku znajdują się różne kolorowe zwierzątka, od 1 do 6. Ćwiczy sprawność manualną, kolory, liczby, nazwy zwierząt, koncentrację i mnóstwo innych rzeczy. Antoś na razie otwiera 4 z 6 zamków, nr 1 i 2 są dla niego najtrudniejsze, ale chętnie po tablicę sięga (może dlatego, że zamki są błyszcząco-złote? :P) Od lat 3.
- kredki (zmywalne wodą) i pisaki (zmywalne wodą) - jeszcze nie testowane, ale pewnie będzie szał, bo moje dziecko bardzo lubi bazgroły (np. na ścianie :P). Dlatego opcja zmywalności była kluczowym motorem zakupu ;)

Oczywiście szał i zabawa były tak wielkie, że po gościach zostało mnóstwo sprzątania: porozrzucane zabawki, jedzenie rozgniecione na podłodze itd. Ale to oznacza, że faktycznie dzieci czegoś doświadczyły i dlatego nawet sprzątanie nie było mi straszne. Dorośli chwalili jedzenie, dzieci sporo zjadły, więc chyba było dobre (tort naprawdę przypadł maluchom do gustu, a ponieważ jego 1/3 to kasza jaglana, to jest to super-opcja, żeby dziecko zjadło coś sensownego w ciągu dnia, tylko zakamuflowane jako CIASTO. :P).

Żałowaliśmy tylko jednego: że nie mamy wielkiego samochodu, żeby móc całą imprezę przenieść do parku, bo wczoraj było u nas 22 stopnie (a w Dublinie to JEST SPORO!) i piękne słońce cały dzień. Aż żal było siedzieć popołudniu w domu, mimo fajnej zabawy. Tak nam się przez chwilę zamarzyło z Adamem, żeby zrobić wielki piknik na trawie, zabrać tam całe jedzenie, ze 2 tony zabawek i móc cieszyć się ciepłem, słońcem i świeżym powietrzem. Więc pootwieraliśmy okna w całym domu oraz balkon u Antka w pokoju (bo tylko on ma dostęp do balkonu ;)) i było fajnie. :) Najlepsze jest to, że odbieranie prezentów od gości Antka kompletnie nie obchodziło, bo dla niego sam fakt pojawienia się tylu dzieci w jego domu był wystarczającą zabawką. :P Także odpakowane prezenty odkrywał później, potykając się o nie w domu. ;) Część rzeczy jeszcze jest nawet nie wręczona, bo i tak oszaleć można od ilości tego wszystkiego.

Także zostały jeszcze:
- ubranka: ja wiem, że to jest prezent raczej dla rodziców niż dla dziecka, bo dziecku jest wsio jedno na tym etapie, w co się ubiera, ale ubranka są śliczne (dziękujemy, Marianna!)
- kolejna tablica, ale inna:
Odpinanie i zapinanie różnych rzeczy: guzik, zamek błyskawiczny, napy, sznurówki itd. Oprócz tego każda część jest też puzzlem. :) Ale wiem, że to jeszcze za wysokie progi dla Antosia, niemniej bardzo chciałam ją kupić i kupiłam. :) Za kilka miesięcy będzie jak znalazł, a miejsca nie zajmuje wiele.
- "Ćwiczenia 2latka": prezent od babci. Przejrzałam wczoraj - większość z tych ćwiczeń (głównie rysowanie, kolorowanie, dokańczanie wzoru) jest jeszcze poza zasięgiem mojego dziecka, więc nawet mu tego jeszcze nie pokazywałam. Myślę, że będzie jak znalazł na jesienno-zimowe wieczory, gdy na dworze zimno i mokro. Antoś będzie troszkę starszy i może nawet ogarnie te rysowanki;
 - lego: od babci. Nawet ich jeszcze nie mamy. :P Przylecą wraz z babcią do nas za miesiąc. :)
- KSIĄŻKI: 4 nowe tytuły dla Antolka z Zakamarków. Również przylecą z babcią. :)
- 2 pary kaloszków w kolejnych rozmiarach: też od babci, na moje wyraźne życzenie. Irlandia to taki dziwny kraj, gdzie często pada i jest morko, ale wybór kaloszy (zwłaszcza dziecięcych) jest żenująco byle jaki. Więc zamówiłam sobie u mamy z Polski. ;) Antoś bardzo czeka na kaloszki, bo uwielbia skakać po kałużach, a ja mu truję ciągle, że "nie, bo nie ma kaloszy". No to będzie miał w końcu! :D

   Ach, tak się cieszyłam na tą imprezę antosiową i już jest po niej. Moje dziecko oficjalnie skończyło 2 latka. Z tej okazji straszliwie się rozgadał, codziennie jakieś nowe słowo się pojawia, dziś się nawet zdanie pierwsze (sic!) pojawiło. A i tak najlepsze nadal przed nami. :)

czwartek, 16 sierpnia 2012

Oko i kask

   Bo ja jestem nienormalna i się będę jarać każdym jednym nowym słowem mojego dziecka. :P

   Od tygodnia w słowniku Antolka zagościło OKO. Dokładnie tak wymawia, jak się powinno i fajne to jego "oko" jest. :)

   A wczoraj mnie zaskoczył słowem "ka-k" (tak, ta przerwa w połowie jest istotna, bo Antoś nie mówi po prostu "kak", ale "ka-k", gdyż słowem docelowym jest KASK i Dziabąg WIE, że tam jest w środku jeszcze coś, ale nie umie tego czegoś powiedzieć, wiec robi taki przydech jakby).
   Jest to oczywiście NIEZBĘDNE słowo w życiu dwulatka. :P A wzięło się z zamiłowania Antka do motoryzacji, motorów w szczególności. A jak motor, to na nim jest "pam" (pan), a na głowie ma "ka-k" (kask). Do bardzo niedawna Antolek po prostu mówił o kasku "papa", czyli czapka (używa też tej konstrukcji na wszelkie nakrycia głowy, kapelusze, kaptury...). Aż tu się nagle kask wyodrębnił. Widocznie motory i panowie z kaskiem wzbudzają w Antku niesamowite emocje. :D
   Jeśli tylko w jakiejś książeczce pojawia się motor, a na nim człowiek z kaskiem - Antoś natychmiast musi mnie o tym poinformować. Gdy na obrazku jest dziecko jadące rowerkiem lub hulajnogą i ma na głowie kask - to samo. Przy czym w wersji z dzieckiem na hulajnodze Antoś od razu dodaje "Ja. Ka-k. Nie-e" (Ja nie mam kasku). Bo hulajnogę ma, ale faktycznie nie ma do kompletu kasku ochronnego. A jest dla Antosia jasne, że "ka-k" jest po to, żeby "bam, nie-e" (żeby się nie uderzyć, w domyśle: w głowę). Będzie to "bam, nie-e" powtarzał do znudzenia, tak długo, aż nie powiem tego własnymi słowami: "Tak, Antosiu, kask jest potrzebny, żeby się w głowę nie uderzyć".

   Ciekawe, co nowego w słowniku Dziabąga przewidziano na jutro? :)

środa, 15 sierpnia 2012

Dwa latka nam minęły...

   Czas to taka dziwna bestia. Gdy żyjemy dzień po dniu, czasem ma się wrażenie, że leci bardzo wolno. Że nic się nie dzieje. Że rutyna. Że nuda. Że "o matko, kiedy w końcu będzie lato/święta/wiosna itd."
   A potem BACH! Dwa lata minęły. I patrzę wstecz i nie wiem - kiedy? Jak to - dwa lata? Naprawdę?? Jestem mamą już TAK DŁUGO? Wytrzymałam? Nie uciekłam do lasu? Nie zabiłam męża ani dziecka? ;) Nadal nie osiwiałam do końca, nie wyrwałam sobie wszystkich włosów z głowy, nadal nie leczę się antydepresantami? :P
   To już jest sukces, co nie? :D
   I patrzę z rozrzewnieniem na tego mojego Dwulatka - jaki jest mądry, jaki samodzielny, jaki duży. Że chodzi i biega, i wspina się sam, że coś mówi, że ma swoje preferencje, że jest takim cudownym maluchem nadal, że wszystko w nim jest piękne i idealne: włoski i nosek, i te ząbki śliczne, i jego małe paluszki... Qrcze, naprawdę przeżywam teraz jakiś nawrót zachwytu nad własnym dzieckiem, dzień po dniu. Uwielbiam go tulić bez powodu, głaskać po włosach, całować w czółko i nosek. Mój synek... Czasem bywa wkurzający, ale kto z nas nie bywa? ;) Zresztą nie umiem się na niego gniewać długo, nawet nie próbuję jakoś specjalnie, bo wiem, że on mnie straszliwie kocha i potrzebuje. Szkoda naszego wspólnego czasu na fochy, krzyki i inne takie. Wolę tuli-tuli. :)
  
   Na razie urodzinowe celebracje jeszcze przed nami. Wczoraj była tylko maleńka, rodzinna imprezka z torcikiem i kilkoma niespodziankami. Wielkie "birthday party" zaplanowałam na sobotę. Mam nadzieję, że goście dopiszą i będziemy mogli wtedy w pełni świętować antkowe urodziny. A on poczuje, że to jest coś niezwykłego, specjalnego i tylko dla niego. Pewnie tego nie zapamięta świadomie, ale przeżyje to tak czy inaczej i ten moment gdzieś tam w nim zostanie już na zawsze. I na zdjęciach - dla nas na pamiątkę. :)

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Miami

   Dziś po raz pierwszy od jakichś 2,5 lat byłam w kinie.

   Szał, co nie? :P

   Mało tego - byłam tam z mężem I Z ANTKIEM. :D Adam postanowił zrobić mi mega-niespodziankę i kupił dla nas wszystkich bilety na popołudniowy seans najnowszego "Step up 4: Miami heat" (w polskich kinach tłumaczony jako "rewolucja", bogowie raczą wiedzieć, dlaczego i po co...). Film jest naprawdę dobry, jeśli chodzi o filmy taneczne (a widziałam ich sporo, bo na punkcie tańca mam małego hopla z przerzutką). O niebo lepszy, niż Step Up 2, i o jakieś 4 nieba lepszy niż Step Up 3, który był żenująco byle jaki. Ten film ma naprawdę dość spójną fabułę (a czasem o to bardzo trudno w tanecznych filmach :P) i świetne choreografie!
   Nie tylko ja byłam zachwycona - Adam i Antek też! Młody wytrzymał niemal cały film bez wiercenia się i zniechęcenia, najbardziej mu się podobało, jak tańczyli, bo reszta filmu (dialogi, i to po angielsku) są jeszcze poza jego zasięgiem ogarniania. ;) Ale taniec super, nawet głośna muzyka mu nie przeszkadzała (a zazwyczaj nie lubi, jak jest za głośno).
   Dobrze, dobrze... Czym skorupka za młodu itd. ... Sasasa! Mam niecny plan "zarazić" moje dzieci pasją do tańca i - jeśli będą chciały (będą, prawda? *oczy kota ze Shreka*) - posłać je do klubów tanecznych, żeby mogły swoją energię spożytkować ucząc się czegoś fajnego przy okazji. Styl jest mi w zasadzie obojętny, choć ja bardzo kocham taniec towarzyski i salsę, ale dobry hip-hop też nie jest zły. ;)
   I tym optymistycznym akcentem kończymy pierwsze dwa latka życia Dziabąga. :) Bo to już jutro (w zasadzie to nawet dzisiaj, bo piszę to po północy, ale Antoś urodził się 18:35, więc jeszcze nie ma tych dwóch lat w pełni :P).

Nocnik nie parzy

   A jednak moje dziecko przekonuje się też do nocnika (choć kibelek dla dużych ludzi jest i tak najfajniejszy :P). Dziś przed kąpielą normalnie usiadł na nim i zrobił wieczorne siusiu do nocnika właśnie, zamiast - jak zwykle - do wanny pełnej wody do kąpieli. ;)
   Choć, dla odmiany, wczoraj w ogóle temat robienia siusiu gdziekolwiek poza pieluszką nie istniał. Ale małymi kroczkami...
   Wieczorne sikanie idzie nam znacznie lepiej niż poranne, choć tutaj też mógłby być wielki sukces, gdybym nie była tak śpiąca zawsze z rana (ach, te uroki końcówki ciąży). Zwyczajnie nie chce mi się zwlec z łóżka i pójść razem z dzieckiem do kibelka. A wiem, że pieluszka po nocy jest niemal sucha i NA PEWNO będzie wielki sik z samego rana. Na razie jednak jest to nadal sik w pieluszkę.
   Zobaczymy, co będzie jutro. :) Na razie dwa trafienia w ciągu 3 dni zaliczone. Jestem bardzo podekscytowana, a to tylko sikanie, na bogów! :P

czwartek, 9 sierpnia 2012

Gotuj z Kaczorkiem!

   Moje dziecko uczestniczy w życiu rodzinnym w pełni od zawsze. Je z nami, to co my, gotuje też z nami. Jak był jeszcze całkiem małym brzdącem, to świetnie mu było na moim biodrze, w chuście, obserwować, co też mama wyczynia tam, na blacie. Z podłogi kompletnie nic nie widać, to się dziecko denerwuje, że mama na nie nie patrzy, tylko tyłem stoi odwrócona... Ale jak u mamy na rękach - to już super! :D
   Więc tak sobie bobas patrzył i patrzył, aż zapragnął smakować. Dawaliśmy mu więc do łapki kawałki tego, co akurat było w przygotowaniu. Pojawiły się tak "niebezpieczne" rzeczy jak cytryna (w 8 lub 9 miesiącu, WBREW tabelkom!), ostra papryczka jalapenos i co tam kto sobie jeszcze zapragnie. Bobas się super rozsmakował w tych cudach i przeszedł płynnie na następny level - on chce POMAGAĆ. :)
   Więc od sama-nie-wiem-kiedy Antoś ze mną gotuje. Sadzam go na blacie w kuchni i wyciągam sprzęty, jedzenie. W użyciu są NOŻE, ale jakoś nigdy Antoś ich specjalnie nie chciał łapać, a jeśli chciał, to mówiłam, że to ostre, że "ała" będzie w paluszek, że to na razie tylko dla mamy, co Dziabąg przyjmował do wiadomości bez protestów. Za to mógł wrzucać pokrojone warzywa do garnka (część zjadając gdzieś po drodze), mógł wlewać wodę do miski, wsypywać mąkę lub płatki zbożowe, mieszać wielką łychą w garnku (byle powoli, żeby gorąca woda nie chlapała na wszystkie strony, bo będzie "ała") i w ogóle wiele rzeczy robić. I Antoś robi to całkiem dobrze, chociaż oczywiście cały proces przygotowania potrawy trwa wtedy dłużej...
   Na tapecie od dobrego miesiąca albo dwóch są naleśniki - absolutny faworyt mojego dziecka, ponieważ Antoś przygotowuje je niemal w 100% sam: wlewa mleko i wodę, sypie mąkę, trochę soli, jajko jeszcze ja mu wbijam, bo on wrzuca wraz ze skorupką, ale to tylko kwestia czasu i praktyki... a potem wyciągam dla niego robota kuchennego z mieszadłami, Antoś te mieszadła wsadza w stosowne otworki, wkładamy kabelek do kontaktu ("mama" - Antoś jeszcze nie umie, zawsze prosi, żebym ja to za niego zrobiła), a potem trzyma tego robota w rączce i miesza. Sam sobie umie go włączyć. Mieszanie nie jest może szczytem idealności i zwykle poprawiam po swoim pierworodnym, żeby konsystencja była cokolwiek bardziej jednolita, ale jednak dziecko miesza. :) I się cieszy, że mu tak śmiesznie rączka drży od wibracji robota. ;)
   Potem czas posmarować patelnię oliwą (ja leję oliwę, Antoś smaruje specjalnym pędzelkiem), Antolek nalewa ciasto na patelnię wielką (jak dla niego) chochlą i prawie nie rozlewa. Podrzucam ja. Zjada on. :) Sam sobie jeszcze oczywiście musi polać naleśnika syropem klonowym albo miodem. Czasem do tego jest rozgnieciony banan. Po dwóch naleśnikach moje dziecko mówi "nie-e" i wstaje od stołu. :)
   Mam wrażenie, że prosi o naleśniki tak często ostatnio właśnie dlatego, że fascynuje go i cieszy cały proces ich przygotowania, oraz fakt, że on w tym wszystkim na serio uczestniczy. Że ma poczucie sprawstwa. I że widzi, że ja go nie strofuję, nie ograniczam, a wręcz zachęcam, żeby zrobił to wszystko sam i wierzę, że on to zrobi. :)
   Drugą "flagową" potrawą mojego dziecka jest koktajl bananowo-owsiany, który w zasadzie też przygotowuje całkiem sam. Najbardziej lubi, jak już wszystkie składniki są w mikserze i można w końcu wcisnąć guzik i wtedy wszystko tak szybko wiruje i się miesza. :D
   Mały kaczor tak szybko uczy się tego wszystkiego, że na trzecie urodziny tort chyba sobie sam upiecze. :P A na razie ja muszę jakiś fajny przepis znaleźć...

środa, 8 sierpnia 2012

Abstrakcje w życiu prawie-dwulatka

   Antolek pojmuje już abstrakcyjne koncepcje, takie jak zabawa "na niby" - że te warzywa i owoce do krojenia, to są z drewna i nie da się ich zjeść, ale można UDAWAĆ, że się je je, częstować nimi mamę i tatę i to też jest fajna zabawa. Antoś kroi i rozdaje: "mama, tata, ja". Każdy ma swój kawałek np. drewnianego chlebka. :P I przykładamy te nasze chlebki do buzi, robimy wszyscy "mniam, mniam" i jest śmiesznie. I Antoś wcale nie oczekuje, że to NAPRAWDĘ zjemy. On sam też tego nie je, tylko tak sobie wkłada do dziobka i niby-gryzie. A potem mi oddaje, żebym posklejała pokrojone niby-warzywa rzepami, a on sobie kroi od początku i częstuje po raz wtóry: "mama, tata, ja".

   Ostatnio Antoś załapał, że "mama" i "tata" to nie są jedyne określenia dla mnie i Adama, że my mamy IMIONA. I że tymi imionami też można nas wołać, i my zareagujemy. Więc pojawiło się "Ada" albo "Adan" dla Adama oraz "Ana" dla mnie. :D Na pytanie: "A jak TY masz na imię" Antolek jednak nadal odpowiada "Ja", bo zwyczajnie nie umie wypowiedzieć jeszcze czegoś tak skomplikowanego, jak "Antoś". Śmieję się, że będziemy taką cool-nowoczesną rodziną, gdzie dzieci mówią po imieniu do rodziców, jak do kumpli. :P A tak zupełnie na serio, to jest coś niesamowitego we własnym imieniu wypowiedzianym z ust takiego małego bobasa. Coś słodkiego i cudnego. To imię takie koślawe, zniekształcone, ale ewidentnie jest.

   Zachwyciłam się ostatnio tą jego umiejętnością abstrakcyjnego myślenia, gdy bawiłam się z córką mojej koleżanki, która jest od Antka raptem o miesiąc młodsza i na pytanie: "Jak masz na imię?" patrzy na mnie wielkimi, zdziwionymi oczami "o co Ci, babo, chodzi?", po czym na wszelki wypadek odpowiada coś kompletnie bez sensu ("ctelnaście"), żeby nie było, że mnie olewa (mała dobrze "liczy", czyli zna sporo nazw liczb. Może myślała, że ja się o wiek pytam? :P) I sobie pomyślałam: qrcze, to jest jednak COŚ, że to moje małomówne dziecko w tym swoim malutkim zasobie słów ma już słowa na imię moje i męża, że ono rozumie, co to jest to imię. Że używa tych słów sensownie i celowo i że w ogóle jest taki mądry! :D

   No i Antolek rozumie na jakimś-tam swoim poziomie, że coś BĘDZIE. Że się coś wydarzy, nawet, jeśli to daleko w czasie (daleko, czyli nie za 5 minut :P). Np. że niedługo będzie miał urodziny. Że będą goście, i tort, i prezenty, i będziemy mu śpiewać "sto lat", i będzie dmuchał dwie świeczki na torcie. Zapamiętał tą informację i powtarza ją (swoim niewerbalnym "językiem", z przewagą pokazywania na siebie, wołania "ja" i robienia "pffffyyyyy", co ma demonstrować dmuchanie świeczek ;)) przy każdej okazji, gdy ktoś wspomni coś o urodzinach, świeczkach itp. Świetne to jest, bo się nam świat dzięki temu rozszerza w naszych rozmowach i mogę np. dziecku powiedzieć, że niedługo przyleci babcia do nas samolotem i przywiezie mu kaloszki, i będzie mógł skakać po kałużach, i mama wcale nie będzie się gniewać, bo kaloszki nie przemakają. ;) Więc jak tylko wspomnę coś o babci, natychmiast pojawia się motyw samolotu, kaloszy i skakania po kałużach. Antoś CZEKA. :D