Od ponad miesiąca mieszka z nami moja mama, która przyleciała tutaj pomóc nam w opiece nad dwójką dzieciaków. Bo wiadomo - początki są ciężkie, sytuacja nowa i trzeba jakiegoś wsparcia i dodatkowej pary rąk.
I naprawdę dobrze, że ona tu jest, bo czasem to bym kompletnie nie dała rady, albo Antoś byłby straszliwie porzucony samopas, bo młoda ciągle przy piersi albo na rękach/w chuście. A tak ma się kto z nim bawić, ktoś z nim rozmawia cały czas i ogólnie jest zaopiekowany. I widać, że dobrze mu się relacja z babcią układa, chętnie się do niej przytula, całuje ją i woła do zabawy. Babcia nie ma tutaj żadnych "ważnych" spraw i na zabawę zawsze ma czas, nie to, co mama i tata. ;) Choć bywa to dla mnie też trudne - że teraz nie mam tego czasu tyle na zabawy z moim ukochanym starszym dzieckiem, że trochę jestem obok niego, a wiem, że on nadal mnie bardzo potrzebuje, bo ma ledwo 2 latka.
Ale miesiąc z mamą to dla mnie już za długo. Jesteśmy straszliwie różne w poglądach na niemal każdy temat. Zaczynają mnie irytować jej txty do Antka, nagabywanie go do jedzenia, jakieś takie lekkie zawstydzanie w tematyce sikania do nocnika (bo nadal to są historie sporadyczne, zwykle ze 2 razy dziennie Antoś robi to siku na nocnik, reszta nadal w pampka idzie), wieczne namawianie do tego, czego babcia chce i nie liczenie się z tym, czego Antoś chce. Nie jest to jakieś hardcorowe, dlatego dopiero teraz mi to zgrzyta bardziej. Wiem, że ona chce dobrze, ale... Wczoraj miałyśmy jakąś pierwszą poważniejszą wymianę zdań, dziś mama jest na mnie obrażona i ostentacyjnie się nie odzywa. :/ Jak jakaś nastolatka z fochem, naprawdę. A chciałam porozmawiać i dojść do porozumienia, a przynajmniej wysłuchać, ale wbiła wzrok w podłogę, zacisnęła zęby i odmówiła dalszej rozmowy. I teraz w domu taka jakaś dziwna, napięta atmosfera. Na szczęście z Antolkiem bawi się dalej radośnie, tylko mnie ignoruje...
W takich chwilach myślę sobie, że dobrze by było, żeby już poleciała z powrotem do PL. Że takie akcje mi tylko dodają stresu, którego i tak mi wystarcza póki co przy rozkrzyczanym starszaku i cycoholicznej młodej. Ale widzę też, że jej obecność jest póki co potrzebna. Chociaż, tak na dobrą sprawę, gdyby mojej mamy nie było, to MUSIAŁABYM jakoś ogarnąć się sama z Adamem z tym wszystkim, jak masa innych rodzin, i pewnie by się udało, ale może przy większej ilości nerwów, krzyków i pretensji... Nie wiem. Wiem, że ciąży mi już obecność mamy, jej ciche ocenianie mojego rodzicielstwa (pewnie w większości na "nie" jak ją znam), jej dezaprobata naszego stylu życia (za dużo szastamy pieniędzmi, jadamy na mieście czasem i w ogóle...), jej wiecznego niezadowolenia z tego, co jej ugotuję na obiad, bo ona nie lubi: kaszy żadnej, kminku, dyni, soczewicy, spagetti to jest "śmieciowe jedzenie" i jak to obiad bez ziemniaków? Ech... I takiego... zamknięcia w sobie z jej strony mam dość. Że próbujemy jej pokazać coś nowego, jakieś wycieczki proponujemy, wyjścia do kawiarni, żeby coś miała więcej z tego wylotu do Dublina niż tylko dom i dzieci, a za każdym razem słyszymy, że to takie "pierdoły niepotrzebne", że ona bez tego może żyć, że to kosztuje, a po co pieniądze na pierdoły wydawać itd. Mówimy o tym, co ostatnio czytaliśmy, słyszeliśmy, że są jakieś nowe fajne teorie o wychowaniu, żywieniu, że coś tam jest zdrowe albo bogate z białko itd., a ona to wszystko kwituje taką... obojętnością połączoną z irytacją: że dla niej to jest bez sensu, ale jak chcemy tak robić, to proszę bardzo, to nasze życie i możemy robić co chcemy, jej nic do tego.
Chcąc nie chcąc znów stanęłam na pozycji dziecka wobec niej. Szukam akceptacji, aprobaty, jakiejś oznaki zainteresowania moim życiem, moimi pomysłami. W końcu jestem jej córką, chyba powinno ją to interesować, prawda? Ale rozbijam się o jakiś mur, który dookoła siebie zbudowała, chyba dawno już temu. Niby wiem, jaka ona jest, ale ciągle próbuję z nadzieją, że może dziś, może teraz, jak obie jesteśmy dorosłe i mamy swoje dzieci... że teraz uda się porozumieć, być bliżej. Nic z tego. Atmosfera się tylko zagęszcza z dnia na dzień.
Więc choć wiem, że jej pomoc na co dzień mi się przydaje - liczę dni do momentu, gdy już jej tu nie będzie. Gdy znów będę mogła żyć na swoim, sama, z Adamem i dziećmi, a dziadków odwiedzać w PL raz do roku albo dwa razy max. Przykre, co nie? Wiem. Ale taką mam tą moją rodzinę, cholera.