niedziela, 30 września 2012

Lęki starszaka

   Jak tylko pojawiła się w naszym życiu Ala, pierwsze smsy i telefony z pytaniami zaczynały się albo kończyły txtem: A jak Antek? Zazdrosny o siostrę?
   Qrcze, ludzie, co wy macie z tą zazdrością? To jest jakaś taka konieczność w życiu starszego dziecka? Takie niefajne uczucie względem obcej (bądź co bądź) osoby?
   Nikt nie pyta, czy mu trudno, nikt się o niego nie troszczy. Już go wrzucili do worka "zazdrosny starszy brat" i kropka. Już ma etykietkę, na dodatek o dość negatywnym wydźwięku.
   Ja się troszczę. On był pierwszy. Kocham go strasznie, może nawet bardziej niż Alę, bo z nim przeżyłam już mnóstwo, dobrego i złego, i jest między nami niesamowicie silna więź. I widzę, jak mojemu dwuletniemu dziecku jest ciężko. Zaakceptować nową sytuację. Dorosnąć w oka mgnieniu. Pogodzić się z tym, że mama jest teraz dobrem limitowanym. Być ciągle "cicho, bo Ala śpi" (a ona w zasadzie ciągle śpi). Musieć się dostosować do reguł, których sam sobie nie wybrał i o które nie prosił. Żyć z lękiem, że mama może zniknąć gdzieś, zostawić go, że teraz ważniejsze są dla mnie inne sprawy, jakiś nowy bobas...
   Najśmieszniejsze jest to, że do Ali jako takiej Antoś podchodzi z wielkim zaciekawieniem i czułością. Cieszy się, gdy Ala nie śpi, bo wtedy tak fajnie na niego patrzy, tak śmiesznie macha rękami. Bo można pokazać jej swoje zabawki. Antolek całuje ją w czółko, głaszcze po włosach, tuli się do niej, chce ją na ręce brać. Gdy Ala płacze, przychodzi do mnie i mnie o tym fakcie informuje, jakby chciał mi dać znać "mamo, idź ją utul, ona tam płacze". Cudne to jest. :)
   I jednocześnie Antoś chce pozbyć się Ali, gdy za długo ją karmię, a on chce się ze mną bawić albo coś mi pokazać ważnego. Wtedy ciągnie za kocyk Alutki i chce, żeby babcia ją zabrała, bo teraz on chce być z mamą. Mama się nie bawi z nim już tak często (i tak głośno i spontanicznie) jak to bywało jeszcze 3 tygodnie temu. Mama uciekła mu w środku nocy do szpitala i wróciła stamtąd z jakimś nowym dzieckiem. To musi być dla niego niepokojące.
   Gdy chcę, by Antonio zrobił coś, na czym mi bardzo zależy: umył zęby, poczekał na swoją kolej, poszedł się wykąpać, przebrać pieluszkę itd. - jest WRZASK. Nie tam jakiś krzyk, nie płacz, ale WRZASK, z całej pary, z głębi płuc, wielki i nieposkromiony WRZASK, pełen wściekłości, pretensji, zła... Takiego wrzaskuna, jakim nagle stało się moje dziecko, nie znałam dotąd. Jakiś tam jeden czy dwa epizody WRZASKU pojawiły się jeszcze przed narodzinami Alutki, ale teraz jest prawdziwe apogeum. Czasem sobie z tym nie radzę i każę mojemu dziecku dwuletniemu "się zamknąć". Wiem, że to nie załatwia problemu, ale WRZASK budzi młodą, która wtedy też krzyczy, że chce do mamy i do piersi, więc zajmuję się młodą, a starszy wrzeszczy jeszcze bardziej. Bo mama oddala się, zamiast przybliżać.
   Noce też bywają ciężkie. Antoś ma jakieś koszmary nocne, często budzi się z płaczem albo płacze przez sen, krzycząc we śnie "Nie, nie!" Boli mnie patrzeć na niego takiego. Czasem nie daje się utulić. Czasem wybudza się kompletnie i wtedy też wrzeszczy, że np. tata go chce utulić, a nie mama. A on chce do mamy właśnie. W jego snach to pewnie ja mu uciekam, a on nie może mnie dogonić.

   Żal mi strasznie mojego dwulatka, że musi przejść przez to wszystko. Że tak wiele od niego czasem wymagam, bo wydaje się taki duży na tle swojej miniaturowej siostry. Że nie mogę z nim być tyle, ile on potrzebuje, bo noworodek jednak pochłania moją uwagę i we dnie, i w nocy. Że na razie nie jest dla niego fajnie, jest dużo zmian i Antoś nie ogarnia. Więc go tulę, ile się da i mówię mu: "Jesteś moim kochanym synkiem". Skupiam na nim maksimum swojej uwagi, żeby wiedział, że chcę z nim być i nigdzie mu nie ucieknę. Nie wiem, czy to działa, ale tak czuje moje serce, więc tak będę robić dalej.

poniedziałek, 24 września 2012

Ala 10 dni później

   Jaka jest Alutka?

- od urodzenia absolutnie nieodkładalna. ;) Ma wbudowany jakiś czujnik ruchu, który bezbłędnie wychwytuje moment, w którym chcemy ją odłożyć gdziekolwiek, i uruchamia w takiej sytuacji alarm (czytaj: płacze i woła o ratunek ;P). Moje drugie dziecko ma mega-silny instynkt przetrwania, który mówi jej (i słusznie), że tylko będąc blisko mamy/taty uda się jej przetrwać. Dobrze, że mam chustę, bo bez tego bym z kanapy nigdy nie wstała. ;)

- Ala prawie w ogóle nie płacze. W zasadzie nie ma takiej potrzeby: jest blisko niemal przez 100% czasu, karmiona na żądanie, ciepło jej, dają jej spać całymi dniami. Nawet gdy jest głodna, najpierw uparcie zasysa piąstki, wygina się w poszukiwaniu piersi, otwiera dziobek jak mała rybka i generalnie całą sobą daje znać "mamo, głodna jestem". Nie sposób tego nie dostrzec. Ale jeśli z jakiegoś powodu karmienie się opóźnia, uruchamiany jest alarm (płacz). ;) Choć i tak skalę głosu ma zdecydowanie mniejszą niż jej starszy brat, który był najgłośniejszym noworodkiem na oddziale szpitalnym. ;)

- Alutce kikut od pępka odpadł w czwartej dobie życia, co uważam za fenomenalne. Antolkowi się tam babrało, 12 dni trzymało, a my smarowaliśmy ten kikut spirytusem, octaniseptem i cholera wie, czym jeszcze. Alutce nie smarowaliśmy niczym i po 4 dniach kikut się pięknie zasuszył i odpadł. Zero cudowania.

- Pierwszy spacer Alicja zaliczyła właśnie w czwartym dniu swojego życia po tej stronie brzucha. A ja, oczywiście, zapomniałam już, jak to jest z takim maluszkiem i nie wzięłam ze sobą pieluszek na przebranie, dodatkowych ubranek ani nic. Oczywiście okazało się, że kupa jest, ubranko całe brudne i jest klops. Adam poleciał kupować nowe opakowanie pieluch i nowe wdzianko dla córki. ;) Kombinezon polarkowy, który zakupił tego dnia, Ala nosi teraz codziennie na spacery, bo jest mega-ciepły, wygodny i bardzo uroczy (biały z haftowaną sową na przedzie, a od wewnątrz w czerwone kropeczki, kiedyś go obfocę i tu wrzucę, pochwalić się ;)).

- Ala prowadzi na razie życie zimowego niedźwiedzia: je i śpi. Śpi głównie w chuście u mnie, spędza tam sporo czasu, dzięki czemu mam czas na zabawy z Antkiem, inaczej byłby dramat. A tak dziecko (biernie) uczestniczy od początku w życiu rodziny. Bardzo to fajne. :) Jakoś tak naturalnie dzięki temu ruszyliśmy dalej z naszym życiem rodzinnym, choć - wiadomo - nic już nie jest takie, jak było wcześniej, ale chyba odczuwam mniejszą zmianę niż przy narodzinach pierwszego dziecka.

- Mała dorobiła się już kilku ksywek przez te swoje 10 dni życia. Dla mnie to jest Mopsik (no tak wygląda wzięta do pionu, jak je bródka opada na klatkę piersiową i się robią takie policzki pucołowate), dla Adama to jest Żółwik (bo ma taki kształt głowy i wielki nosek na środku twarzy - chyba będzie podobna do mamy ;)), a także Księżna Jaśnie Pani (na Antka mówimy czasem Książę albo Królewicz, więc siłą rzeczy siostra jest też z królewskiego rodu). A ponieważ zdrobnienie "Ala" mi na razie do mojej córki nie pasuje, dla mnie to jest Alutka. :)

- Alutka budzi się w nocy tylko raz na karmienie, czym mnie totalnie zaskakuje. Antoś pamiętam miał schemat "minęły 2,5h, czas na mleko", a młoda jak się naje wieczorem, to sobie śpi aż do 3 w nocy, zje i śpi dalej do rana. Wow! Nie wiedziałam, że naprawdę są takie dzieci.

- Wg lekarki ze szpitala Alutek ma 51cm wzrostu, ale już po 4 dniach, gdy mierzyła ją pielęgniarka środowiskowa u nas w domu, wyszło 53cm. Albo dziecko rośnie w niesamowitym tempie, albo te pomiary są do bani. ;) Uśredniając - 52cm na dzień dzisiejszy. W czwartek dowiemy się, jak tam waga idzie w górę. :)

piątek, 21 września 2012

Zwierzenia poporodowe

   I już tydzień za nami. Wow. Jakoś tak zleciało, że nie wiem, kiedy. W najbliższy czwartek pierwsza kontrola Alutki u położnej: waga, wzrost, takie tam duperele. Ale i tak będzie to pewnie dla całej rodziny historyczny moment, takie "oficjalne" wyjście do ludzi. ;) Choć na spacery z małą to chodzę od 3 dni już.
   Myślę jeszcze o porodzie, jak to było, choć bólu już kompletnie nie pamiętam. Myślę o podobieństwach i różnicach: w samym porodzie, w podejściu personelu, w moim własnym podejściu... Widzę, że sam "schemat" porodu jest u mnie podobny w obu przypadkach: zaczyna się nocą, wody odchodzą mi na samiutkim końcu, poród sn bez problemów, szybka regeneracja sił, dzieci - ssaki idealne, karmienie piersią bezproblemowe. Ale tyle rzeczy inaczej wyglądało, na plus dla tego drugiego porodu:
- poród przebiegł tak szybko, że nie zdążyłam się nawet nim zmęczyć ;)
- fakt, że nikt mi nie kazał leżeć na plecach sprawił, iż urodziłam z mniejszym poczuciem bólu, bez nacięcia (i bez pęknięcia), chciałoby się rzec "miło",
- położna nic mi nie narzucała, pytała mnie o zgodę na wszystko, od badania rozwarcia, poprzez zbadanie dziecka po porodzie, aż po pytanie o to, czy ja wyrażam zgodę na podanie Ali zastrzyku z wit. K (wyjaśniła też, po co to, co ta wit. K "robi" i dlaczego warto... Nawet nie wspomnę, jak to się odbywa w PL.).
- ja sama byłam bardziej świadoma tego, co mnie czeka, znałam już (i przetestowałam częściowo przy pierwszym porodzie) różne pozycje na przetrwanie skurczy (najgorzej jest się nie ruszać!) i zastosowałam chyba wszystkie (tylko kąpieli w wannie z ciepłą wodą zabrakło, ale za szybko to wszystko poszło ;)). Nie bałam się bólu, raczej wyszłam mu naprzeciw - skoro boli, to dobrze, to znaczy, że już bliżej niż dalej do końca,
- moją pierwszą reakcją na Alę tuż po porodzie było wielkie szczęście, czułość i miłość. Pokochałam ją w drugiej sekundzie po ujrzeniu jej małego ciałka. Z Antkiem pierwsze było wielkie zdziwienie "o matko, to jest człowiek, on żyje! I jaki on duży!", miłość i czułość przyszły później. Chyba byłam zbyt oszołomiona faktem, że mam prawdziwe dziecko, i też totalnym poczuciem zagubienia (co się robi z takim małym dzieckiem? Jak toto ubrać? Jak się karmi? Jak pieluszkę zmienić?), by tak od razu się zakochać w swoim dziecku. A tutaj - ŁUP! I już. Momentalna fala miłości i czułości: "Jaka ona cudowna, piękna, idealna, jaka malutka, jaka wspaniała, kochana..."
- karmienie, choć bezproblemowe w sensie techniki ssania Ali, było przez pierwszy dzień (jeszcze w szpitalu) o tyle problematyczne, że trudno Ali było zakumać, jak ma tą pierś złapać w buzi i najczęściej wypychała sobie sutka z buzi językiem. Więc przystawiałam ją raz, drugi, piąty, by za dziesiątym chwyciła poprawnie i ssała błogo. Ale kompletnie się tym nie stresowałam, przemawiałam do niej: "Alutko, musisz szerzej buźkę otworzyć, o tak! Bardzo ładnie..." i ogólnie miałam poczucie, że po prostu ona się tego nauczy, tylko potrzeba jej czasu. Pamiętam, że przy Antku i mojej (wtedy) zerowej wiedzy o karmieniu piersią, byłam spanikowana, gdy on płakał, a ja nie wiedziałam, jak go przystawić. Więc ja się denerwowałam, on też, położna dyżurna zmieniała się co 12h i każda mówiła co innego (a jedna to mnie prawie okrzyczała, że się "bawię" niepotrzebnie, zamiast "po prostu podać pierś". A co ja, do cholery, próbuję zrobić??? Grrrr... Pamiętam, że się prawie popłakałam, jak ta baba sobie poszła, to było w nocy w ogóle i czułam presję, że muszę szybko uspokoić dziecko, bo inne mamy i dzieci na oddziale śpią i pewnie mnie właśnie wyklinają, że dupa jestem a nie matka.).
- dziecko od początku było ze mną, nikt go nie próbował mi zabierać, kąpać, nakłuwać gdzieś poza moim zasięgiem. Jedna tylko położna dyżurna przyczepiła się na chwilę, że Ala nie leży w swoim "akwarium", tylko koło mnie na łóżku szpitalnym, że to niebezpieczne, że to, że tamto, bla, bla bla... Ale się uparłam, że tak mi jest wygodniej i odpuściła szybko. 

   Ogólne moje poczucie (i petycja do wszechświata) jest taka, że każda kobieta powinna rodzić od razu drugi raz. Żeby już miała tą wiedzę, którą ma po pierwszym dziecku i pierwszym porodzie, żeby się tak nie bała, nie stresowała, żeby czuła się pewnie. Młode matki są tak straszliwie spanikowane wszystkim, co się tyczy porodu i noworodka, sama taka byłam. Czytają te wszystkie dziwne poradniki o wychowaniu dziecka, co to niby mają im pomóc, a często jeszcze tylko przeszkadzają i wpędzają kobiety w poczucie winy, że nie dają rady wychować swojego dziecka tak, jak pisze to pan/pani X w poradniku Y. Kobiety rodzące drugi raz zwykle mają to wszystko już w d...ie. One już to przerabiały, już wiedzą, co im się sprawdziło a co nie. Już wiedzą, jak kąpać dziecko i jak je ubrać nie bojąc się, że się połamie te maluśkie rączki i nóżki. Są jakoś-tam przygotowane, choć wiadomo, że drugie dziecko może być inne, niż było pierwsze: bardziej wymagające albo właśnie mniej. Ale to już też zwykle wiadomo.
  
   Tym razem nie mam nierealnych oczekiwań względem dziecka. Teraz tylko je i śpi, ale wiem, że za tydzień może być inaczej. Nie wprowadzam żadnej sztucznej rutyny, nie cuduję. Skupiam się na Antku bardziej, niż na Ali na razie, bo to on jest w tym wszystkim najbardziej zagubiony. I od razu gromadzę wokół siebie ludzi: koleżanki, znajome, inne mamy. Bo wiem, że samotność w domu zabija czasem bardziej, niż największe problemy z dziećmi. No i byle do jutra, każdy kolejny dzień z moimi dziećmi (qrcze, mam teraz DZIECI, nadal dziwna to dla mnie myśl, że jest ich dwoje) jest nowym wyzwaniem. :)

środa, 19 września 2012

Poród w wersji Beta

   Ponoć każdy poród jest inny. Poród Alutki był - jak dla mnie - dość podobny do pierwszego, tylko tak ze cztery razy szybciej. ;)
   W zasadzie jak patrzę z perspektywy czasu, to skurcze miałam cały dzień. Jakieś tam, słabe, z rzadka, ale czułam wyraźne kłucie w dole brzucha, tylko naiwna myślałam, że to jelita. ;) i kompletnie to olałam. Poszliśmy na dłuuugi spacer do centrum całą rodziną, na plac zabaw z Antkiem, wpadłam do mojej kawiarni oddać im fartuchy i pożalić się, że "młoda nie chce wyjść". Na 15:00 miałam umówioną wizytę u położnej, która mówiła, że "do przyszłego tygodnia urodzę", ale jakoś jej nie wierzyłam. Jeszcze sobie z tego wszystkiego w centrum kupiłam nowe opakowanie herbaty z liści malin i obiecałam sobie pić ją po 5 razy dziennie. ;)
   A potem dobry obiadek i znów piechotką, tym razem na korty tenisowe. Podarowałam mężowi na urodziny (8 września) rakietę do tenisa wraz z kompletem piłek, więc bardzo chciał ją przetestować. Przyjechał nasz znajomy, panowie "grali" (hehehe, żaden z nich dobrze nie gra, ale grunt, że chcą), a my z Antolkiem zbieraliśmy piłki, Antoś rzucał piłki do taty i do "wujka" i się naganiał niesamowicie. A ja się sporo naschylałam i nakucałam. Skurcze gdzieś tam w tle nadal są, czuję je, ale nadal uważam, że to nie to, są dość rzadko.
   Znajomy wpadł po "meczu" na herbatę i kolację, gadamy, śmiejemy się, jest fajnie. Potem kładę Antka spać i czuję, że muszę do toalety za większą potrzebą. "No nareszcie - myślę sobie. - Skończą się te kłucia w brzuchu." Podcieram się i... o kurcze! Coś jakby lekko podbarwiony krwią śluz. Szybko robię w głowie przegląd dnia: spacer, kucanie, jakieś kłucia...
   Wchodzą do salonu oznajmiam mężowi jakby nigdy nic: "Chyba coś się zaczyna". Mówię o rzadkich skurczach. Mąż trochę w panice, że jak to - teraz??? Jest po 22:00, noc idzie, kto z Antkiem zostanie jakby co? Czy on ma dzwonić do Marcina i mówić mu, żeby nie zasypiał i tu przyjeżdżał?
   Liczymy czas między skurczami. Okazuje się, że są co ok. 10 minut. "Ło rety, z Antkiem to tak przez całą noc były, to jeszcze może potrwać...". Adam dzwoni jednak do kumpla, że jakby co, to niech ma włączony telefon koło łóżka. Popijam sobie herbatę z liści malin (już chyba trzeci kubek tego dnia - ja tym skurczom już nie pozwolę zniknąć, skoro się w końcu pojawiły!), serfuję po sieci i ogólnie nudno jest. :P Skurcze nie bolą na razie. Mija godzina, dwie, nic się nie dzieje. Adam idzie się położyć spać, ja też. Co ma być, to będzie.
   Ale nie mogę spać. Skurcze na leżąco robią się bolesne, nie zasnę. Leżę i patrzę na zegarek, coś przysypiam chyba. Budzę się i boli jak diabli, rezygnuję z leżenia. Jest już 3:40. Idę zrobić sobie jeszcze jedną herbatę z liści malin.
   Nawet jej nie dopijam. Piszę tylko maila do przyjaciółki, że jak nic urodzę dzisiaj, skurcze się szybko zagęszczają: co 7 min, co 5 min... Idę budzić męża, bo już nie ma żartów. Boli. Chodzę po domu, tak łatwiej znieść skurcz, albo klęczę na czworakach, kołyszę biodrami, robię "kółeczka" - cokolwiek, byle nie pozostać w bezruchu. Mąż dzwoni do kumpla - będzie za 10 min. Czuję, że zbliżają się bóle parte, o czym mówię Adamowi. Adam w panice: "Ale nie urodzisz TUTAJ??? Marcin dopiero jedzie!". Nie, chyba nie urodzę w domu, nie czuję się z tą myślą komfortowo - jest noc, Antoś śpi, nie chcę go budzić. Lepiej do szpitala, tam sobie pokrzyczę bez poczucia obciachu. :P
   Niestety Antoś coś przeczuwa przez sen... a może mąż się guzdra z ubieraniem i go budzi? Grunt, że młody wstaje z łóżka, jest w półśnie, krzyczy "mama, mama!". Ale skurcze są za często i za mocne, nie dam rady go teraz utulić do snu. Adam próbuje uspokoić Antka, ale niestety bez efektu. Antoś mnie szuka, w końcu mnie znajduje, tuli się do nogi, ja go odganiam, bo jak stoję, to boli okropnie. Straszna scena. Wkurzam się na męża, że nie ogarnia tego, że nie zabierze dziecka, nawet siłą, tylko zostawia mnie z tym i to w takiej chwili.
   Za chwilę pojawia się Marcin. Antoś dalej krzyczy, jest chaos. Mówię Marcinowi spokojnie, jak jest i co ma robić. Jeśli Antoś będzie krzyczał, to niech krzyczy, to dla niego teraz trudne. Jeśli się da - niech go utuli do snu, jeśli nie - niech robi z nim cokolwiek, na co młody wyrazi chęć. Później się dowiem, że do rana oglądali bajki, Antoś nie chciał spać - czekał na mnie.
   Szpital jest 5 minut pieszo od domu, ale wyglądam chyba źle, Adam pyta, czy wzywamy taksówkę. Nie. Dłużej to będę do niej wsiadać i wysiadać, niż jechać, idziemy pieszo. Mam na sobie jakąś dramatyczną różową pidżamę i sweter - trudno, w IRL i tak wszystkie babki chodzą po ulicy w pidżamach, nie będę się wyróżniać. Poza tym jest noc, nikt nie będzie mnie widział. Idziemy. Boli jak diabli, jęczę, ale idę. Jak się zatrzymam, to już nie ruszę i urodzę na ulicy. Nawet szybko mija ta trasa, wchodzimy do szpitala, tam nas kierują na IP. Stamtąd szybko do pokoju na badanie rozwarcia. Siadam na łóżku, jęczę. Na sali jest chyba jeszcze jedna kobieta, ale jest cichutko, a ja mruczę jak matka niedźwiedzica. Trudno. To poród.
   Przychodzi położna, którą znam. :) Byłam u niej 10 dni wcześniej na wizycie. Robi się fajnie, zawsze to milej wśród 'swoich'. Badanie rozwarcia - 7cm. Sama zresztą sądziłam, że jest tyle, patrząc po poziomie bólu, jaki odczuwam i jaki pamiętam jeszcze z pierwszego porodu. Przewożą mnie wózkiem do sali porodowej. Jest tam łóżko, ale za nic w świecie nie będę leżeć! Stoję obok łóżka, opieram się na nim rękoma, kołyszę biodrami, jęczę... przeszły ze dwa albo trzy skurcze i nagle - CHLUP! - wody odeszły! "Qrcze, zupełnie tak samo, jak z Antkiem!" - myślę sobie. A potem od razu czuję parcie, moooocne! Nogi mi się uginają, położna zachęca do wejścia na łóżko. Wchodzę. Rozwarcie jest pełne, mogę sobie rodzić. Dwa skurcze parte przechodzą szybko, staram się nie przeć jeszcze mocno i dać dziecku czas, żeby zeszło nisko z główką, nie chcę popękać. Ból jak diabli, na szczęście krótki. Leżę na tym łóżku jakoś w poprzek, głowę chowam w ramionach męża, który jest tuż koło mnie. Położna mnie dopinguje, mówi, że świetnie mi idzie, mąż mówi to samo. Mija kolejny skurcz, tym razem prę, bo już nie mogę się powstrzymać żadną miarą. Qrde, ale to boli! Położna coś do mnie mówi, ale nie mam siły odpowiadać. Oczy zamknięte, jestem cała skoncentrowana na sobie, do wewnątrz: żeby przetrwać kolejny skurcz, złapać oddech pomiędzy nimi... Położna każe przeć z całej siły przy kolejnym skurczu, a gdy da mi znak - dmuchać i nie przeć wtedy. Mówi, że już niedługo. Pytam, czy więcej, jak godzina. "Oj, na pewno mniej". To pocieszające, robi mi się raźniej.
   Idzie skurcz. Łapię oddech i prę, prę, wyję jak niedźwiedzica, warczę i prę, i nagle czuję, że to JUŻ! Czuję to znajome rozwieranie krocza przez główkę dziecka. Ona już prawie jest! Prę jeszcze. Nagle słyszę "blow" - dmuchaj. Dmucham, dmucham, położna pomaga małej wyjść, dmucham i dmucham, i nagle chlup - ciałko wyślizguje się ze mnie, wody lecą, a młoda ląduje u mnie na brzuchu! Jest 5:54 nad ranem. Już po wszystkim. Tak po prostu. Patrzę na małą - jest malutka, czarne włoski, maź płodowa na rączkach, do brzuszka przywiązana jeszcze bladobłękitna pępowina. Mała krzyczy tylko moment, cichnie położona u mnie. Tulę ją i już wiem, że ją kocham. Jest idealna, zdrowa, śliczna, nasza! Alutka. :)

sobota, 15 września 2012

Alicja w Krainie Kaczorków

   Się chciałam pochwalić tylko. Urodziła się moja panna kochana, mały Alutek. :)

   Wczoraj nad ranem, 5:54, sn, 3550g, 51cm, zdrowa, śliczna, idealna.

   Podobna do brata niesamowicie. :D Czarna czupryna, twarz a la "mały Mongołek". :P

   Cudna jest. :)

   Bliższa relacja w osobnym poście. My już w domu w każdym razie.

niedziela, 9 września 2012

Matka-czarownica

   Od wczoraj zaklinam rzeczywistość, jak jakaś czarownica pochylona nad kotłem w środku ciemnego lasu. ;) Np. w końcu spakowałam jakąś torbę do szpitala z rzeczami dla mnie i dla młodej. Odhaczyłam punkt po punkcie listę rzeczy, które dostałam w szpitalu. Torba czeka grzecznie pod krzesłem od 23:00 wczoraj. Na razie nie pomogło...
   Przepowiednia znajomego mojego męża mówi, że urodzę dziś. Jest 14:36, na razie jakoś nie rodzę. Gotuję zupę na obiad. Może to mieszanie w kotle jakoś dopełni czaru? Na sprzątanie, seks i takie tam inne "przyspieszacze" nie mam już siły ani chęci. Bawiłam się w to cały tydzień i nic nie wyszło. Teraz będę stosować jakieś bardziej para-normalne metody. ;) Chociaż nawet herbatka z liści malin mi się skończyła, damn. Że już o wiesiołku nie wspomnę.

piątek, 7 września 2012

... póki mi się jeszcze chce zapisywać...

... to się pozachwycam nowościami słownikowymi mojego starszaka, bo potem mogę już nie mieć czasu ani siły notować każdego jednego słowa. Liczyłam je dzisiaj i wyszło jakieś 21-22 słowa, czyli mniej więcej codziennie jedno nowe! Ha!

JIŚ - ryż
PIMPIM - pingwin
PEMPEM - bęben
TUŁ - stół
GJE - gra, grę (w sensie: chcę grę - taką w balony, na komórce taty :P)
CIUCIA, TUCIA - ciufcia
HAJA - halo
PJEPE - świnka Peppa
DZIOŚ - George, brat Peppy
KOK - sok, skok, krok
PIIM - film (przeciągnięte środkowe "i")
GIEGIE - kręgle
DZI - drzwi
OKOKO - wysoko
JANJAN - tramwaj
TATAJ - patataj, czyli weź mnie na barana i udawaj, że jesteś konikiem ;)
HUHA, UHA - mucha
DUŁO - dużo, duży
TUTAJ - tutaj

 i do tego nasze liczebniki do trzech, ale już nie będę pisać, jest osobny post. :)

Do porodu mniej niż 2 tygodnie. Dziś kolega męża z pracy przepowiedział mi poród w niedzielę. Mam tylko nadzieję, że miał na myśli NAJBLIŻSZĄ niedzielę, bo turlam się już ostatkiem sił. Niestety długie spacery, noszenie Antka na rękach ani dzisiejsze mycie podłogi na kolanach nie przekonują młodej, żeby opuściła lokum w brzuchu. Ona zaprawiona w bojach od początku, więc taki tam lekki wysiłek mamy nie robi na niej żadnego wrażenia. :P


środa, 5 września 2012

Ja, dia, ci...

   Moje dziecko liczy. :D W zasadzie powtarzam z nim liczby do dziesięciu od dawna, ale wcześniej Antoś na wszystko mówił: to, to, to... Pokazywał przy tym paluszkiem i widać było, że chce śledzić moje wyliczanki, ale nie umie wypowiedzieć słów. A już w ogóle nie wiadomo było, ile z tego on rozumie, bo samo powtarzanie cyferek to jeszcze nie jest umiejętność liczenia. ;)
   A ostatnio Antoś liczy. :) Ja (raz), dia (dwa, czasem też mówi "da"), ci (trzy)... dalej nie umie, ale dalej też nie ogarnia jeszcze umysłem. Na razie najlepiej opanował cyferkę "dwa" i jeśli znajdzie na spacerze dwa kamienie, to przynosi je dumny do mnie i oznajmia "dia"! To samo z wyłowionymi z kaszy rodzynkami i wszelkimi innymi elementami występującymi podwójnie. ;) Dziś przy kąpieli ustawił swoje kaczki gumowe na brzegu wanny i powiedział "dia", ale tak naprawdę kaczek było "ci", więc szybko dziecko skorygowałam. Chyba mu się te dwie wielkości mylą jeszcze. Prawie jak u Pratchetta: raz, dwa, trzy, dużo... :P
   Antolek wie też, że ona ma "dia" latka i stara się pokazać, ile to jest, na swoich paluszkach (najczęściej pokazuje wszystkie 10 paluszków :P). Bardzo fajnie mi się obserwuje te poczynania liczbowe mojego dwulatka. Wydaje się już TAAAKI mądry, choć nadal taki mały słodziak z niego. :)

niedziela, 2 września 2012

Suwaczek prawdę Ci powie :P

   Mój suwaczek mówi mi dziś:

A jakoś mnie na seks naszło ostatnio. :P

Młoda nic sobie z tego i tak nie robi, chowa się w brzuchu i rośnie sobie w najlepsze.

sobota, 1 września 2012

Czekając na...

   Wczoraj oficjalnie skończyłam pracę i jestem na półrocznym macierzyńskim (który i tak przebiegle planuję sobie przedłużyć PRZYNAJMNIEJ o kolejne 2 miesiące :P). Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać. Na skurcze. Na poród. Na Wielką Zmianę Nr 2. Bo już jest wrzesień i moje wrześniątko ma już od mamy pozwolenie na opuszczenie lokum w brzuchu. Kijanka na razie nie jest jednak zainteresowana, dzień w zasadzie minął i nic się nie stało.
   Dalej jestem w ciąży. Ale już mi się nie chce. Czuję znużenie, zmęczenie, bóle miednicy, rwę kulszową i te wszystkie inne cuda ostatniego miesiąca. Chcę porodu. Najlepiej zaraz. Bać się nie boję, bo i nie ma czego, może odczuwam tylko lekki niepokój związany z tym, jak to jest w tym konkretnym kraju i w tym konkretnym szpitalu, który wybrałam na swój poród, bo jednak sytuacja jest zupełnie inna niż za pierwszym razem. Ale sam proces porodu mnie nie przeraża. Nawet ból. Bo minie tak szybko, że już następnego dnia nie będę sobie w stanie przypomnieć, czemu właściwie krzyczałam. ;)
   Ciekawa jestem, jak wygląda Młoda (i czy faktycznie to ONA a nie ON, bo tak na 100% jakoś nie jestem pewna nadal, choć lekarz się zarzekał, ale co oni tam wiedzą :P), czy będzie miała takie fajne, czarne włoski jak brat? Czy będzie duża? Czy przerazi mnie różnica pomiędzy rozmiarem dwulatka a noworodka (już zapomniałam, jak to jest z takim maleństwem...)? Jak to przyjmie Antoś? Czy uda się znaleźć kogoś, kto z nim zostanie na parę godzin, żebyśmy mogli razem z Adamem przeżyć wspólnie ten drugi poród? Czy skurcze zaczną się też w nocy? Ile to będzie trwało? Jaki temperament będzie miała Kijanka? Sądząc po kopniakach, jakie otrzymuję każdego dnia, to raczej silna z niej babka. ;)
   Tyle mam pytań i chciałabym poznać już odpowiedzi.

   Ubranka poprane i poukładane w komodzie, którą specjalnie w tym celu nabył mój Małż w IKEI w ostatni czwartek. Antoś pomagał mi wkładać maciupkie bodziaczki i pajace do szuflad. Wie, że to dla "dzidzi". Wie, że większość z tych ubranek to jego dawne ubranka, gdy był takim maciupkim człowieczkiem. Wie, że mama nie będzie za nim biegać, bo jest zmęczona i jest jej ciężko z dużym brzuchem, w którym "dzidzi" mieszka. Że niedługo "dzidzi" się urodzi. Wie, gdzie jest szpital. Przynajmniej teoretycznie jest przygotowany. Ja już bardziej gotowa nie będę, więc - Kijanko - bądź już tak dobra i skończ inkubację wewnątrz mnie, zacznij przygodę po tej stronie brzucha. Jest o wiele ciekawiej. :P