poniedziałek, 26 września 2016

Będzie zabawa, będzie się działo...

   Za nami już 14 sierpnia i 14 września, co oznacza ni mniej ni więcej jak to, że moje dzieci mają odpowiednio:

ANTOŚ - 6 lat

ALA - 4 lata


Nie-sa-mo-wi-te! :D

   Podobnie jak w roku poprzednim imprezę urodzinową zorganizowaliśmy z Adamem wspólną dla obojga dzieci, bo - pierwsze primo - mają te urodziny tuż obok siebie prawie, a po drugie primo - bo zestaw kolegów i koleżanek mają dokładnie taki sam, czyli wszystkie polskie dzieci z naszego osiedla. :P
   Impreza odbyła się 17 września, czyli w zeszłą sobotę. I od początku ciążyło na niej jakieś fatum.

W piątek przed imprezą Ala dostała gorączki i skarżyła się na ból prawego ucha. Wszystko to późnym popołudniem, kiedy byłam już po pracy, a wszystkie przychodnie lokalne zamknięte na cztery spusty. Trzeba było jechać do szpitala. Nafaszerowałam Alunię lekami przeciwbólowymi, bo aż płakała przez to ucho, a ona odpłynęła w sen i musiałam na gwałtu-rety szukać starego wózka spacerówki, żeby jakoś ją do tego szpitala dowieźć. Taki powrót w czasie do momentu, jak ona miała roczek, półtora, i wszędzie ta spacerówka z nami jeździła (a teraz kurzy się na balkonie).
   Lekarz przyjął nas bardzo szybko (chwała mu i cześć), bardzo miły i konkretny pan doktor potwierdził moje obawy - zapalenie ucha środkowego, czyli antybiotyk przez tydzień.
   W ten właśnie sposób Ala przeszła swój chrzest antybiotykowy, choć i tak później niż Antek, który pierwsze "poważne" leki brał ok 2,5 roku życia (raz jeden tylko na szczęście).
   Zanim wyszliśmy od lekarza z receptą zrobiło się już późno i ciemno, apteki pozamykane - co tu robić? Adam w pracy na nockę, samochodu nie mam ,na dworze zimno... Na szczęście znajomi zaofiarowali się podjechać z moją receptą do apteki czynnej całodobowo i wykupić potrzebne leki. Dzięki temu pierwszą dawkę antybiotyku Ala dostała jeszcze w piątek przed snem. Niemniej impreza stanęła pod znakiem zapytania...

   W sobotę rano niunia obudziła się w fantastycznym nastroju i radośnie poinformowała mnie, że ucho już nie boli. Zatem ruszyliśmy do przygotowań: odebranie zamówionego tortu z cukierni, szykowanie jedzenia, sprzątanie domu, rozstawianie zabawek dla zaproszonych dzieci w miejscach strategicznych i chowanie tych, którymi nie chcieliśmy, żeby się bawili (bo tylko bajzel większy). Dzieci zaproszonych było - bagatela - jakieś dwanaścioro, z czego tylko dwoje nie przyszło. :P Także dom mieliśmy tego dnia pełen dzieci oraz dorosłych (część rodziców została, część po prostu oddelegowała dzieci na imprezę i poszła cieszyć się chwilą ciszy :P). Radość nie trwała jednak długo, gdyż po jakichś 20 minutach imprezy usłyszałam wielki krzyk z pokoju dzieci - krzyk Antosia. I wiedziałam, że to jest krzyk na serio, a nie jakieś tam zabawy w Indian czy inne "mamo, chodź!". Antek był przerażony i się darł na cały dom.
   Okazało się, że skakał z piętrowego łóżka na podłogę, bo chciał się kolegom pochwalić, że tak dobrze umie... no i mu nie wyszło, złamał sobie lewą rękę. :/ Złamanie na szczęście zamnięte, więc obyło się bez widoku krwi i różnych towarzyszących takim wydarzeniom tkanek, niemniej ręka zwisała smętnie w kształcie litery Z, ewidentnie złamana na pół.
   Samochód i do szpitala. Adam pojechał z Antkiem, a ja zostałam sama z tłumem gości, Alą i lekkim zamętem w głowie.
   Potem dowiedziałam się, że Adam gnał jak wariat do tego szpitala i go Garda zatrzymała po drodze za przekraczanie prędkości, ale jak zobaczyli mojego Antosia i jego rękę to puścili ich bez żadnego mandatu.
   Urodzinowe party było na 14:00, w szpitalu chłopaki byli do 18:30. Ręki nie nastawiono tego dnia. Naszprycowano tylko Antka przeciwbólowymi, zrobiono rentgen i debatowano nad tym, czy da radę poskładać tę rękę zamkniętą czy trzeba będzie operować, czyli ją rozcinać. Stanęło na tym drugim.

   Także już następnego dnia Adam musiał znów jechać z Antosiem, z samego rana, 7am, na czczo, żeby mogli mu nastawić rękę pod pełną narkozą. Zabieg odbył się około południa, bo wcześnie niestety nie było wolnych sal operacyjnych. :/ Potem do 16:00 czekano, aż wszystkie podane Antkowi leki zostaną wypłukane z organizmu (kazali mu pić ogromne ilości płynów), czy nie ma skutków ubocznych po znieczuleniu i ostatecznie ok 17:00 w końcu ich wypuścili.

   A my z Alunią zostałyśmy całą niedzielę same w domu, nawet musiałam extra wolne z pracy wziąć z tego tytułu.
   Impreza urodzinowa odbyła się do końca, choć bez jednego solenizanta. Ale były zabawy, było jedzenie, był tort i zdmuchiwanie świeczek (Ala wszystkie zdmuchnęła za pierwszym razem!!!), była góra prezentów (a nawet dwie góry) i wszystko niby było ok, ale co jakieś 20 minut jedno z dzieci przychodziło do mnie i pytało:
- Ciocia, a kiedy Antoś wróci?
Niestety Antoś nie wrócił już na imprezę. Zbyt długo trzymali ich w szpitalu. Na pociechę zostały mu nieodpakowane prezenty, którymi bawił się z Alą i ze mną przez kolejne dwa dni.

   Rodzice powiedzieli, że tej imprezy to do końca życia nie zapomną. :P Wierzę. Jak się bawić to się bawić, co nie?