piątek, 30 lipca 2010

Ach, ten krzyż...

Nie, nie będzie to notka na temat tego, czy przed pałacem prezydenckim ma stać krzyż ku pamięci ofiar katastrofy z 10 kwietnia czy nie. :P Będzie o tym, co w końcu dopadło mnie z pełną mocą, a pewnie nie tylko mnie. O bólach w krzyżu.
   Dziewiąty miesiąc jest pod tym względem niefajny. W ogóle jest zupełnie niefajny też z wielu innych, ale bóle krzyżowe akurat ostatnio u mnie przeważyły szalę na "nie". Bo nie mogę chodzić na dłuższe spacerki. Buuu! :( Kiedyś okrążałam Maltę, aż miło, łaziłam do centrum handlowego pieszo, pieszo do Rynku, moja kondycja była piękna i cudna. Była. Bo już nie jest. Po godzinie chodzenia czuję, że moje plecy w okolicach krzyża mają już dość. Że im ciężko. Boli. Najlepiej gdzieś usiąść. Najlepiej na dłużej. Najlepiej to w ogóle już nie iść, bo chodzenie męczy nóżki, plecki, a moje tempo marszu jest straszliwie żałosne. :P "Czemu tak biegniesz?" - pytam nieraz mojego męża, kiedy idziemy za rękę ulicami, a on się dziwi, o co mi chodzi. Przecież normalnie idzie, jak zawsze. No bo to ja po prostu już nie nadążam.
   Ale ja CHCĘ chodzić na spacery. Naprawdę. Chcę i chodzę, ale widzę już po swoim umordowanym tymi spacerami ciałku, że to już "nie te czasy". Max. godzina, a najlepiej mniej, zanim zacznie boleć tak na serio-serio. Staram się wypychać miednicę do przodu, żeby nie powiększać tego wygięcia w odcinku krzyżowym (bo wtedy boli jeszcze bardziej), ale łatwiej powiedzieć, a trudniej zrobić, jak się niesie przed sobą taki bębenek. Więc krzyż boli, ja się snuję i radość spaceru zamienia się w myślenie o tym, jak daleko jeszcze do domu i jak to fajnie będzie jak już sobie usiądę na miękkiej kanapie i tak tam już zostanę. :P
   Perspektywa siedzenia całymi dniami w domu jednak nie przemawia do mnie. Tym bardziej teraz, gdy jest ciepło, ale nie duszno i upalnie, gdy nie ma takiego wielkiego słońca i spacer ma sens. Bo jak dawało czadu po 35 stopni w cieniu to żadna siła, ludzka czy boska, nie była mnie w stanie wygonić poza 4 chłodne mury mieszkania przez zachodem słońca. Ale teraz? No ale teraz strajkuje krzyż. Więc się zżymam trochę, że tak mi ciało psuje resztki planów letnio-wakacyjnych. Ono mi każe przystopować, a ja rzutem na taśmę chcę jeszcze poczuć się "fajna" i aktywna. Zgadnijcie, kto wygra to starcie? ;)

poniedziałek, 26 lipca 2010

Nocny alert

Pierwszy i, mam nadzieję, ostatni atak lekkiej paniki za mną. Przekonałam się, jakie ważne są mimo wszystko wszelkie rutyny dnia codziennego z bobasiątkiem w roli głównej. Ale do rzeczy...

   ... poszliśmy spać z moim mężem. Buzi-buzi, tuli-tuli i dobranoc. Adam zasypia w 5 sekund, ja nie mam tak łatwo: muszę się pięć razy poprzekręcać. Bo albo noga mi cierpnie, albo biodro boli, albo brzuch ciągnie itd. Zresztą nawet bez ciąży kręciłam się wieczorami w łóżku, szukając najlepszej pozycji do spania. :P I tak leżę i czuję, że mi czegoś brak. Antoszek się nie rusza w brzuszku! A zawsze, powtarzam ZAWSZE, wieczorem wyczyniał jeszcze swoje harce. I tak mnie do tego wieczornego rytuału przyzwyczaił, że zaczęłam się niepokoić. No bo dlaczego on się nie rusza? Śpi? A może zawinął się w pępowinę i się tam poddusza czy co?? (na moje nieszczęście, Adam rano coś-tam gadał właśnie o tym, czy on może się tą pępowiną owinąć i widocznie mi zostało to w pamięci). Poleżałam tak parę minut, przekręciłam się na drugi bok, na trzeci, na wznak - nic. Zrobiło mi się naprawdę niefajnie na sercu, aż wstałam. Adam też od razu się przebudził z pytaniem, o co chodzi. "Bobas się nie rusza. A zawsze się ruszał. I ja się denerwuję." - mówię. I przez następne kilka minut usilnie staraliśmy się obudzić bobasa, pukaliśmy w brzuch, Adam do niego mówił, ja też. No pełen zestaw. Skończyło się na tym, że przekąsiłam dwie czekoladki na noc, bo po jedzonku on też zwykle brykał. Nic, nic... czekamy, pukamy, ja już nie na żarty wystraszona. Już się zastanawiam, czy jechać do szpitala i czy to nie jest przesada... ale jeśli coś... a jeśli nic i tylko bez sensu tam pojadę... i czekamy...
   Po jakichś 10 minutach coś się lekko zakręciło w brzuszku. Ale słabo. ZA SŁABO. Nie przekonuje mnie to, czekam dalej. Znów coś lekko zabulgotało. Potem drugi raz. Potem trochę mocniej. Uffff... Dopiero po długich minutach tulenia się do Adama i silniejszych kopniaczkach Antosia mogłam zasnąć. Bo wszystko ok, po prostu mały spał o takiej nietypowej dla siebie porze. I nas tym wystraszył, skubany. Widocznie wieczorny koncert nad Maltą, na który sobie poczłapaliśmy, go wymęczył hałasem i tyle. Ale jednak ten lęk... brzuchy ciężarnych powinny stawać się na życzenie przezroczyste, żeby można było zobaczyć, co tam z dzieckiem. A w ogóle to ja już chcę poród.

czwartek, 22 lipca 2010

Skurczam się

Pojawiały się już wcześniej, ale raz na ruski rok i kompletnie nie zawracałam sobie nimi głowy. Nie biegałam w panice na każde ukłucie w brzuchu, bo to ponoć normalne - macica się najpierw rozkurcza, a potem zaczyna się przygotowywać do porodu. Ale wczoraj miałam mały przedsmak skurczów jako takich, wielokrotnych, które w sumie ciągnęły się przez ponad godzinę, z różnym natężeniem i częstotliwością. Dziwne uczucie - siedzi sobie człowiek w kuchni, uskutecznia pogawędkę z babcią, a tu skurcz. I kolejny. I znów. O! Teraz jakiś mocniejszy. Tymczasem rozmowa leci sobie w najlepsze, pogryzam sobie brzoskwinkę i zupełnie nic po mnie nie widać. Rozdwojenie jaźni w takiej sytuacji to niesamowita sprawa: połowa mnie skupiona na konwersacji, a druga połowa świadoma każdego skurczu, obserwująca siebie samą i własne reakcje na te skurcze. Potęga psychiki zadziwia mnie w takich sytuacjach.

   Kilka spostrzeżeń:

- skurcze nie tyle bolą, ile kłują. Podobnie, jak przy miesiączce, tylko słabiej a częściej. Do przeżycia;
- da się robić mnóstwo rzeczy w trakcie i między skurczami, choć cały czas ma się świadomość, że "one tam są";
- jak się chodzi, to w ogóle nic nie czuć;
- podobnie, jak się kołysze biodrami, np. na stojąco;
- oddychanie pomaga (ja wiem, że oddychanie to żadna filozofia, ale jednak przy skurczu trochę się człowiek spina, skraca oddech, a to pogarsza sprawę);
- ciepła kąpiel totalnie rozluźnia i skurcze idą sobie precz. Przynajmniej te przepowiadające. :P Ale mniej więcej o to chodziło. :)

   Nawet sobie pomyślałam przez chwilę, że może się tak zdarzyć, że urodzę właśnie tego dnia. Pomyślałam i przyjęłam do wiadomości. Spokojnie. Co prawda byłaby to groteska, bo byliśmy z mężem z wizytą u rodziny, zero "wyprawki" ze sobą, żadnych podkładów, ubranek ani nic (choć kartę ciąży wzięłam ze sobą, bo a nóż-widelec...), nazajutrz rano (czyli dziś rano) mieliśmy wracać i to dość pilnie i taki poród trochę by nam popsuł plany. Na szczęście bobasek jeszcze nie chce się wykluwać, tak sobie tylko ćwiczy. :)

   W ten sposób kończymy 8 miesiąc. Ostatnia prosta. I tylko upał mnie znów morduje.

czwartek, 15 lipca 2010

Dla równowagi w przyrodzie...

... złapałam kolejną infekcję, tym razem dróg moczowych. Za dobrze pewnie by mi było, gdybym tak całkiem "lajtowo" sobie tą ciążę przeszła. :P Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że tak naprawdę nic mi nie jest: nie czuję żadnego dyskomfortu, pieczenia, bólu czy czegokolwiek. O infekcji wiem li i jedynie z wyników ostatnich dwóch badań moczu. Także do mojej apteczki dołączył kolejny specyfik, na szczęście tylko jeden, do jednorazowego zażycia i powinno być po sprawie. :) Nawet się jakoś szczególnie nie przejęłam. Wszędzie dookoła piszą o tym, że infekcje cewki i pęcherza zdarzają się w ciąży i nie ma co z tego robić dramatu, toteż stosuję się i dramatu nie robię.

   Myślę też, że dużo pozytywnego podejścia do całej sprawy zawdzięczam mojej pani ginekolog, która jest świetną babeczką. Kobietka już starsza niż młodsza, toteż doświadczenie ma i wiele ciąż i porodów w swoim życiu widziała - znaczy: można mieć jakieś zaufanie. Nastawiona jest na to, że ciąża jako taka jest super sprawą, której za bardzo nie trzeba "przeszkadzać", należy natomiast o siebie dbać (żywienie, ruch, ograniczenia stresu) i się cieszyć. :) Nie wyłudza kasy za byle co (np. za dzisiejszą wizytę konsultacyjną nic nie płaciłam, bo ona w sumie nic takiego mi nie robiła, tylko receptę wypisała), nie namawia do częstych wizyt u siebie, jeśli nie ma potrzeby, a ciąża jest zdrowa i przebiega normalnie. Dlatego kolejne spotkanie dopiero 10 sierpnia, chyba że kaczątko postanowi wykluć się wcześniej. Na początku trochę się dziwiłam i martwiłam, że ginka nie każe mi być u siebie co miesiąc na kontroli, wyznacza daty np. za 7 tygodni. Inne dziewczyny latają co chwila, co chwila nowe fotki mają swoich szkrabów w 3D/4D/20D (co to w ogóle jest to 4D? Czwarty wymiar, czyli co?), podglądają je na każdym kroku, śledzą wymiary i rozmiary. A ja nie.
   Trochę mi smutno było, ale z drugiej strony - to po co mi to? Swoich fotek USG mam i tak od groma i już nikt ich i tak nie ogląda. Że bobas rośnie, to widać gołym okiem po brzuchu i czuć po ruchach wewnątrz tegoż, bo z każdym tygodniem są silniejsze. Od paru dni to mi się tak rozpycha nogami, że czasem trochę boli, jak skóra jest taka naciągnięta do granic wytrzymałości. A mi, jak na przekór, mordka się śmieje, że dziecko mam takie ruchliwe i takie silne. A że chce nogi rozprostować... no chyba każdy by chciał, jakby miał miesiącami leżeć w takiej skulonej pozycji, jak on tam sobie wewnątrz mnie leży. :) Więc już się nie przejmują i nawet sobie myślę, że fajniej jest nie mieć takiej totalnej kontroli techniczno-medycznej nad tym wszystkim, tylko spokojnie delektować się ostatnimi tygodniami ciąży. Np. robiąc sobie chłodne kąpiele z muzyczką relaksacyjną w tle. Co właśnie idę czynić. :)

wtorek, 13 lipca 2010

O karmnikach, czyli biusty ciążowe

Czy tylko ja mam taki problem ze znalezieniem pasującego i ŁADNEGO stanika na mój ciążowy biust? Mogłoby się wydawać, że rosnące w ciąży biusty to dość powszechnie znana prawda, znana także producentom bielizny damskiej, którzy powinni wyjść naprzeciw potrzebom kobiet. A tu lipa.
   Najpierw szukałam stanika po prostu na większy biust, czyli moje obecne 75DD. Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nie byłam w ciąży (tak, tak, były takie czasy, choć pamiętam je jak przez mgłę), nosiłam jak najbardziej standardowe 75B i był git - wybór staników w tym rozmiarze jest ogromny, powszechnie dostępny, nawet na bazarze u pani Kazi. Ale się trochę moim cycuszkom urosło i już za żadne skarby w miseczkę B nie wejdę. Więc poszłam na podbój sklepów z bielizną - a tu lipa. Na wieść o tym, że potrzebuję rozmiar 75DD panie ekspedientki trochę "ogłupły", więc postanowiłam sprawdzić na początek troszkę mniejsze 75D, bo a nóż-widelec. Ze wszystkich CZTERECH staników, jakie pani miała w sklepie w tym rozmiarze, jeden był dość ładny i go wzięłam, choć miseczka D jednak troszkę przymała była, ale lepszy rydz niż nic. W końcu biust tego kalibru, nie noszony w niczym, w końcu przegrałby z grawitacją. Więc go dzielnie noszę w 75D. Nic to, że pasek od obwodu już dawno rozciągnął się jak przysłowiowa guma od majtek i bez problemu zapinam się na najciaśniejszą haftkę, a nawet mogłabym jeszcze ciaśniej (ale nie ma haftek). Nic to, że w związku z tym biust niechybnie przechyla się ku ziemi - nic innego nie ma. Nawet znana marki typu "Triumph" i inne "Intimissimi" nie dały mi wyboru. Jak już nawet rozmiar się znajdzie, to znów fason jak dla starej baby. A ja mam 27 lat i chciałabym jeszcze być sexi czasem!

   No nic - myślę sobie. - Drugi raz już się nie dam nabrać, kupię rozmiar odpowiedni, zwłaszcza, że nadszedł czas na zakup "karmnika", czyli biustonosza do karmienia piersią. Że wygoda i w ogóle. Sklep nr 1 - na wieszakach z bielizną lokalizuję 1 (słownie: JEDEN) stanik do karmienia, biały, bawełniany, beznadziejny. Zresztą rozmiar też nie ten. Pytam ekspedientki, czy to ostatni, czy będą inne? Ekspedientka potwierdza, że w całym sklepie jest tylko ten jeden, i wisi tam od niepamiętnych czasów, bo dostawy tych staników to oni nie mieli od daaaaawna, i nie wiadomo, czy jeszcze będą i kiedy. Grrr... Sklep nr 2 - mają nawet cały "dział" dla kobiet w ciąży (szumnie nazwany "dział" to dwa wieszaki z tunikami i spodniami ciążowymi), są też i "karmniki" i to w ilości większej, niż jedna sztuka. Są, ale wyłącznie w rozmiarach od 80 pod biustem wzwyż. A ja? Naprawdę nie produkują na szczuplejsze kobiety? Moje - do niedawna - standardowe wymiary podbiustowe nagle stały się niestandardowe po przyłożeniu do grupy docelowej ciężarnych. Czyżby ktoś założył, że jak baba z brzuchem dużym, to ogólnie się rozrasta wszerz, przybierając wagę i kształty wielorybka? No ja bardzo przepraszam, ale mi przybyło głównie na brzuchu (no dobra, tyłek i udka też, ale to do stanika nieistotne :P), ja mam dalej 75 pod biustem i chcę kupić sobie stanik! Przeglądam jeszcze, z resztkami nadziei, że może, może... ale nie ma. Dupa.
   Sklep nr 3 - są! Są rozmiary od 75! Jestem tak podniecona, że już zapominam o mojej pierwotnej przysiędze (szukam tylko 75DD) i biorę miseczkę D. Mierzę - no niby ok, ale jednak trochę przyciasno. Ale materiał miękki (bawełna), może się "rozejdzie"? Biorę od razu dwa, w różnych kolorach, bo czort wie, czy jeszcze później będą. Prawda, że żaden szał te staniki: jeden jest szary, a drugi czarny, oba bawełniane, ale chociaż z fiszbinami. Z dostępnych "kolorów" były też białe, ale już kompletnie dramatyczne - biust w nich wyglądał jak oklapnięty, zero fiszbin= zero podtrzymania. I tak czuję się, jak zdobywca Mont Everest, że w ogóle COŚ udało mi się kupić. Choć nie do końca to, co chciałam. :/

   W necie można znaleźć wybór nieco większy, ale przez internet to nigdy nie wiadomo, bo nie przymierzysz. Po drugie - te CENY! 189zł za "karmnik" to jednak cena zaporowa jak dla mnie, choć faktycznie kolorystyka piękna, kobietki na zdjęciach wyglądają ponętnie, a nie jak zabiedzone Matki-Polki. (np. HOT MILK). I są to zwykle strony obcojęzyczne. A Polska to co? U nas nie ma młodych mam?

sobota, 10 lipca 2010

Kochanie, robię pranie

Się wzięłam i piorę wszystko, co ma się stykać z bobasiątkiem, począwszy od ubranek, poprzez rożki, kocyki, prześcieradełka... W amoku zastanawiam się, czy ochraniacz łóżeczkowy też wyprać, bo logika podpowiada, że jak wsio to wsio, ale rozsądek już każe mi się pukać w czoło. Co, szczebelki łóżeczka też będę dezynfekować? Prać cały wózek? W sumie swoje rzeczy też, bo bobas się będzie do nich (w sensie - do mnie) tulił. Bezsens jakiś. A jak prać, to wiadomo, że nie w byleczym, tylko w produktach z napisem "dla bobasów": jakaś Lovela czy inne ustrojstwo, bo normalne detergenty podrażniają, uczulają i są w ogóle nie do przyjęcia. Dramat. Cud, że ród ludzki nie wyginął już wieki temu, kiedy nie było hypoalergicznych proszków dla niemowląt. Widać tamte dzieci (czytaj: nasi dziadkowie, ojcowie i wszelcy krewni) były jakieś inne, bardziej odporne, bardziej ludzkie, albo środowisko było takie mało zagrażające, bo do dziś wszyscy są zdrowi i normalni (na tyle, na ile się da). :P
   No ale nic - załadowałam pierwszą pralkę, wrzuciłam tą niesławną Lovelę i piorę. Próbkę miałam bezpłatną z wizyt u gina, więc mi nie żal. Do czegoś to w końcu trzeba zużyć. Mam jeszcze takie dwie, ale wiem już z całkowitą pewnością, że na ogół rzeczy zdatnych do prania mi te saszetki nie starczą. Znaczy - trzeba zainwestować w coś nowego. Pytanie - w co? Pytanie jest do was: w czym pierzecie/prałyście/chcecie prać dziecięce ubranka?

sobota, 3 lipca 2010

Bobaskowe pierdułki

Zeszły tydzień upłynął mi na dokańczaniu bobasowych zakupów. Po setnym stwierdzeniu: Adam, musimy kupić łóżeczko, bo tu nic nie ma - mąż mój poddał się i pojechaliśmy wybierać. :)
   Łóżeczko od paru dni jest już z nami. Idealnie wpasowało się między kanapę a lampę stojącą. Jest najzwyklejsze w świecie, z jasnego drewna sosnowego, nie ma baldachimku ani żadnych "wodotrysków", ale JEST. :D Dokupiliśmy do niego od razu materacyk i dwa prześcieradła (zielone), taki ochronny pas na szczebelki, kocyk (zielony), a dla mojego świętego spokoju też wanienkę (zieloną :P). Nie wiem, co mam z tym zielonym, ale blady błękit - "przeznaczony" dla wszystkiego, co chłopięce - odrzuca mnie od razu, bo jest taki stereotypowy, różowy odpada z założenia (nie lubię, poza tym chłopczyk w różowym to jednak jakiś dramat), a wybór innych kolorów jest straszliwie ograniczony, nad czym boleję. Zielony jest jednak zawsze. :D
   We wtorek był mój ostatni dzień na jodze. Szkoła ma przerwę wakacyjną przez cały lipiec, a w sierpniu to już bardzo trudno powiedzieć, czy jeszcze uda mi się przyjść. Za to wynikła z tego ostatniego spotkania korzyść podwójna: dostałam gratisowy masaż (!!!) i odkupiłam od znajomej Magdy (która prowadzi jogę) chustę do noszenia dzieci Hoppediza. :) Jest zupełnie inna od większości znanych mi chust, jeśli chodzi o wzór: nie w paski, ale w takie esy-floresy, jakieś kwiaty czy cuś. I jest biało-czarna. Wiem, wiem, miała być żółta, słoneczna jakaś, ale ta urzekła mnie swoją niepowtarzalnością (do tego ma kieszonkę z jednej strony na jakieś drobiazgi, jak portfel, komórka czy klucze) i dobrą jakością. Dodatkowo Magda oddała mi za jakieś śmieszne pieniądze matę edukacyjną po swojej córeczce. Także ilość pierdułków dla Antosia znacznie wzrosła w ostatnich dniach. :D
   No i wózek. Szaro-czerwony, gondolka + spacerówka + parasolka + torba. Ciężki jest jak diabli, ale jest bardzo ładny (a używany), wszystko ma skręcane i przekładane, normalnie tylko wagi brak i termometru. :P Zresztą kupiliśmy go głównie dla świętego spokoju sumień własnych i dla mojej mamy, która uważa chustowanie za poroniony pomysł i ona MUSI mieć wózek dla wnuczka. :P No to jest. Na razie jest w częściach, pochowany w różnych schowkach domowych, bo już kompletnie nie znajdujemy dla niego miejsca. A potem się pomyśli. :)
Na zdjęciowo:
Chusta (oczywiście złożona)
Łóżeczko, a pod nim wanienka i prześcieradła czekające na pranie:P
Mata :)

Wózka z przyczyn oczywistych "pstryknąć" nie mogę. Ale co się odwlecze...
A czy pisałam już, że fotelik samochodowy też jest zielony? :P

czwartek, 1 lipca 2010

Kaczątko czy słoniątko?

Przyleciał mój kochany, więc zaniedbuję bloga, ale zaniedbuję go celowo. :P Tak piękne (choć upalne) dni wolę spędzić z Adamem nad jeziorem czy też na zakupach niż przed komputerem. A ponieważ chwilowo nie ma Adama w domu, to ja hyc-hyc, do kompa, żeby czem prędzej donieść o ostatniej wizycie na USG. Bo bardzo dawno mnie tam nie było.
   W zasadzie mieliśmy iść dziś, ale Adam się uparł, żeby to troszkę przyspieszyć, bo on już chce zobaczyć bobaska. :D Na taki słodki argument w zasadzie nie ma mądrych kontrargumentów, więc poszliśmy we wtorek. Mam nową fotkę Antoszka, ale trzeba użyć sporo wyobraźni, żeby coś mądrego na niej zobaczyć, więc jej nie zamieszczę. ;)
   Po pierwsze - koniec z infekcjami wszelakimi! Ta-da! Nareszcie! I niech nam żyje Clotrimazol.
   Po drugie - moja waga osiągnęła już prawie 13kg dodatkowo i dostałam za to OPR od mojej pani ginekolog (sic!). Szczerze mnie to zdziwiło, bo się słonicą nie czuję i dodatkowej wagi prawie po mnie nie widać (pomijając brzuch), ale wg pani doktor dobiłam już do górnego limitu i mam pilnować jedzonka. Zero czekolady. Magnez wyłącznie w tabletkach albo w innym jedzonku. Niespecjalnie mnie ten czekoladowy zakaz zmartwił, bo w takie upały zupełnie nie mam ochoty na słodkie, zajadam się jogurtami: zimne, lekkie, owocowe. :) Ale i tak mi dziwnie z tą wagą. Co mają w takim razie powiedzieć dziewczyny z ponad 20kg na plusie? A z drugiej strony - czemu porównywać się w tą stronę? No nic, odstawiam czekoladę bez bólu i żyję dalej. :)
   Po trzecie - moje dziecko nie jest już takim "maleństwem", jak sugerują różne tabelki i statystyki. We wtorek jego waga została oszacowana na 2300g, a USG szybko "przeliczyło" termin porodu z 18 sierpnia na 2 sierpnia. Czyli że moje kaczątko stało się małym słoniątkiem i jego waga wyprzedza wiek rzeczywisty o 2 tygodnie. Tak wczesnego porodu się nie spodziewam, po prostu Antoś urodzi się duży (jak jego mama), co też po kościach przeczuwałam. Mam nadzieję, że moje przeczucia będą się dalej tak ładnie sprawdzały, np. co do terminu porodu. Oczekuję "wyklucia" pisklaczka około 15-18 sierpnia. Jeśli zechce wyskoczyć wcześniej, to nie mam z tym problemu, byle po 7 sierpnia, bo wtedy tatuś będzie miał już urlop i będzie na miejscu cały czas. W tej sprawie odbyliśmy z bobaskiem poważną rozmowę i on już wie, że do 7 sierpnia ma grzecznie czekać na tatusia. :)
   Po czwarte - faktycznie bobas bawi się już w małego nietoperza i wisi głową do dołu. Ułożony jest książkowo wręcz: plecki po lewej, a nóżki po prawej. I z tej prawej strony co jakiś czas taka nóżka mnie kopie i się tak śmiesznie wybrzusza pod skórą. :D Próbujemy go z Adamem za te nóżki chwytać, bawimy się też w "Idzie rak-nieborak": mówię wierszyk i maszeruję paluszkami jednej ręki po swoim brzuszku, z jednego końca na drugi. Kończę zwykle gdzieś w okolicach nóżek bobaska i wtedy on tymi nóżkami tam wymachuje, cały brzuch się rusza (bo wypina od razu też pupkę) i jest bardzo śmiesznie. :) Działa za każdym razem, więc wnioskujemy, że zabawa jest fajna i Antoś kojarzy już "raka-nieboraka". Ach, jakżeż mam zdolne dziecko, choć nadal dość wirtualne. :P