piątek, 16 września 2011

Jesienny kącik

   Jak byłam mała, zawsze jesienią obowiązkowe było zbieranie kasztanów i żołędzi w lesie. Las mieliśmy zaraz pod domem, więc nie było trudno o takie wypady. A potem z tych jesiennych skarbów robiło się ludziki, przy pomocy taty, który uczył, jak się wywierca dziurki w kasztanie czy żołędziu, jak ostrzy zapałki...
   Antek na ludziki z kasztanów jeszcze jest za mały, zresztą nie mam tu dobrego dłutka do robienia otworów na nóżki i rączki ludzika. Niemniej skoro już jesień przyszła, kasztany muszą być! Nazbierałam ich ostatnio sporo i przytargałam do domu. Do kompletu też mam jesienne, wielobarwne liście. Liście nakleiłam na ścianę, nisko przy podłodze, odrysowałam też z e-kolorowanek motywy jesienne: jeżyka z jabłkiem na grzbiecie, wiewiórkę z żołędziem w łapkach, liście różnych drzew... pokolorowałam je i nakleiłam również. Antek ma teraz taki jesienny kącik. :) Kasztany służą głównie do rzucania nimi, przenoszenia z pokoju do pokoju oraz wyjmowania i wkładania do pudełka. ;) Przy okazji liczymy sobie: Antek rzuca kasztanem do pudła, a ja mówię "raz", rzuca kolejnym, a ja "dwa" itd.
   Gdzieś obok kasztanów dałam Antkowi do zabawy białą fasolę, taką suchą. Zjeść się tego nie da (a Antek próbował :P), ale rzuca się świetnie, podobnie jak kasztanami. No i można celować taką fasolką do butelki, więc Antonio bierze po jednej fasolce w paluszki i celuje do otworu butelki. Jak wrzuci, to się bardzo cieszy. :) I tak sobie wrzuca, a potem potrząsa tą butelką i wszystko wypada i jest zabawa od nowa. :)
   Fasolki i kasztanki są hitem tego tygodnia.
   Marzy mi się jeszcze znaleźć gdzieś takie małe pudełeczko albo tackę podzieloną na cztery części (może też być więcej) i do każdej przegródki powkładać coś a la jesiennego: kasztany, listki, piórka ptasie (już zbieram, mam dwa :P) itp. Podpatrzyłam coś takiego u koleżanki, ona też zbierała dla swojej córki korki od butelek po winie i otoczaki z plaży. Bardzo to fajnie wygląda i daje dziecku możliwość poobcowania z różnymi fakturami, ciężarem i z naturą przede wszystkim, nawet jeśli za oknem leje i wieje (a o to w Dublinie nie trudno :/).
   Na razie Antoś cieszy się z listków na ścianie, chętnie je obrywa i, mówiąc wprost, demoluje moje całowieczorne starania, żeby ten kącik jesienny zrobić, ale cóż - nie robiłam go, żeby był piękny i trwał po wsze czasy, tylko żeby Antoś mógł się nim pozachwycać... no i porozwalać go, jeśli taka jego wola. ;) Trochę więcej sprzątania nie zrobi mi już żadnej różnicy.

piątek, 9 września 2011

Poszerzanie horyzontów

   Odkąd Antek zaczął chodzić na dwóch nogach i skończył ten swój magiczny pierwszy rok, patrzę na niego inaczej. Wydaje się taki... dorosły. Mam poczucie, że potrzeba mu więcej wyzwań, mądrzejszych zabaw, no wszystkiego po prostu na wyższym poziomie intelektualnym. Owszem, jeżdżenie autkiem po podłodze i robienie "brum-brum" albo ganianki na czworakach są fajne, ale nie na cały dzień, dzień w dzień. Trzeba czegoś jeszcze. To już nie jest bobas, co to siedział i potrafił zająć się grzechotką przez dłuższy czas. Dziecko mi dorasta, muszę sprostać nowym potrzebom Antka.
   Od bloga do bloga trafiłam na cudo o nazwie "wczesna edukacja". Potem płynnie przeszłam na blogi o metodzie Montessori i zabawach edukacyjnych, metodzie Domana, domowemu nauczaniu, hand-made zabawkom. Qrcze, jest tego wszystkiego niesamowicie dużo, tych alternatywnych sposobów wychowania dziecka. Kompletnie sobie nie zdawałam z tego sprawy. Mało tego - sporo z tych metod do mnie przemawia, przynajmniej częściowo, fascynują mnie i wiem już, że będę próbować iść w tę stronę.
   Jestem już po lekturze "Radosnego dziecka", o metodzie Montessori dla dzieci od narodzin do 3 lat. Sporo z tego, co tam napisano, intuicyjnie przeczuwałam już od dawna i tak staram się robić: wychowanie w szacunku dla dziecka i jego potrzeb, podążanie za dzieckiem i jego potrzebami, duże pole do samodzielności dziecka, włączanie w obowiązki domowe, brak kar (zwłaszcza cielesnych, brrr!), itd. No trochę tak a la rodzicielstwo bliskości. ;) Mój pomysł na bycie mamą i na wychowanie Antka odnajduje się jakoś w tym właśnie nurcie. Na razie czytam, chłonę. Posprzątałam antkowe książeczki i zabawki, myślę nad zrobieniem kącika "artystycznego", gdzie na ścianie poprzyklejam jakieś reprodukcje obrazów albo wariację na temat jesieni (tuż-tuż), jakieś kasztany czy liście kolorowe... Po przejrzeniu dziesiątki blogów mam robiących ręcznie fajne zabawki dla swoich dzieci z przysłowiowego niczego, mój umysł otworzył się na nowe możliwości i chcę je wprowadzać w życie. :)
  A z nowości czytelniczych: polecam wydawnictwo Tatarak. :) Mają fajne i mądre książeczki dla dzieci. Po wykupieniu niemal wszystkiego z Zakamarków przyszedł czas na plądrowanie kolejnego sklepu on-line. :P

środa, 7 września 2011

Tykanie zegara

  Moje ciało obudziło się do życia po prawie 2 latach przerwy, a było to wczoraj. Owulacja. Niesamowite, ale zdążyłam już totalnie zapomnieć, jak to jest. I że coś mnie brzuch dziwnie pobolewał/kłuł przez ostatnie 2 dni, to nawet nie skojarzyłam, że to TO, tylko myślałam o niestrawności jakiejś. ;P A tu proszę bardzo!
   Nie dalej jak parę dni temu zwierzyłam się mężowi, że ostatnio nachodzą mnie myśli o kolejnym dziecku, o byciu w ciąży. Że się oglądam za kobietami z widocznymi już ciążowymi brzuszkami i myślę sobie, że to fajne, że ja też tak chcę. Teraz już wiem, że umysł już coś-tam przeczuwał i dawał mi znać.
   Przez znajome blogi przelewa się powoli fala kolejnych ciąż. Coś czuję, że wkrótce mogę na tej fali popłynąć i ja. Bo czemu by nie? Dwuletnia różnica wieku między kolejnymi dziećmi byłaby w sumie w sam raz. No i ta perspektywa braku okresu przez kolejne ok. 2 lata... ;) Chyba się nie oprę. Już z Adamem na ten temat poważnie rozmawiamy, już sprawdzamy w kalendarzu, kiedy wypadają dni płodne i czy starać się już teraz-zaraz czy jeszcze odczekać chwilkę.
   Chyba nie sądziłam, że jakoś tak... hmmm... szybko to przyjdzie. Ta myśl o kolejnym dziecku. Antek pochłania mnie totalnie, a jednak serce jest pojemne i chętnie pomieści jeszcze jakieś małe istotki. :) Trochę mi dziwnie z myślą, że mam być znów w ciąży, ale tym razem już z jednym dzieckiem u mego boku, a potem mieć dwójkę i jakoś ogarnąć wszystko i nie oszaleć. :P Ale pamiętam też, że czułam coś takiego na początku ciąży, a potem wszystko potoczyło się tak naturalnie i bez fanfar, że pewnie teraz też bym się szybko zaadaptowała.
   Mój (na razie) jedynak śpi sobie smacznie za ścianą. Trochę popłakuje przez sen - to czwórki dolne się wyrzynają. Już je zaznaczyłam na suwaczku ząbkowym, żeby w ten magiczny sposób dać im do zrozumienia, że mają już wyjść i dać Antkowi spokój. Niech sobie śpi.

sobota, 3 września 2011

Pozytywnie

Znów Dublin. Chmury, deszcz i wiatr. Standard. Nawet nie ma co pisać. Napiszę o tym, co było.

   Byliśmy nad morzem naszym polskim i było BARDZO fajnie. Antek + woda to jest zawsze dobre połączenie. :P Chociaż wystąpił u małego Antonia konflikt dążenie-unikanie: woda morska pociągała go swą wielkością, ale fale skutecznie odstraszały. :P Tak więc najpierw bobas dzielnie człapał w kierunku morza, zanurzał w nim obie nóżki, a potem szła maleńka-tyci-tyci fala, która się na tych nóżkach rozbijała i wtedy Antoś z krzykiem uciekał na brzeg i szukał ratunku w opiekuńczych ramionach mamy lub taty. Ale do kompletu była też gigantyczna piaskownica (plaża) i nowiutki zestaw do piasku (wiaderko i cała reszta), które zresztą kompletnie się nie przydało, bo Antek wolał grzebać w piasku znalezionym po drodze patykiem. :P A z zestawu najfajniejsza jest na razie konewka, bo można z niej polewać różne rzeczy wodą. :P
   W pakiecie około-plażowym była też obowiązkowa smażona rybka na deptaku (Antek gustował we flądrze), przejażdżki mini-karuzelkami (KONIKI!) i autkami (bo jest tam KÓŁKO, czyli kierownica), łażenie samopas prawie wszędzie, pod lekkim nadzorem rodziców (bo jak Antek zobaczy gdzieś schody, to jest koniec wycieczki - trzeba na nie WEJŚĆ,  potem z nich ZEJŚĆ, a potem jeszcze raz, i tak przez pół godziny :P). Ciocia ugościła nas wspaniale, jedzenie pierwsza klasa - wszystko świeże, warzywa działkowe, mięso ze wsi od rolnika... normalnie wypas z wyczesem. Odpoczęliśmy, opaliliśmy się, a spędziliśmy nad tym morzem raptem 3 dni. Krótko. Wspólnie z Adamem uznaliśmy, że tak ze 2 tygodnie takiego byczenia się byłoby w sam raz. Przeplatane jakimiś wycieczkami, bo nie należymy z mężem do ludzi lubiących stagnację i codzienne leżenie plackiem na plaży. Niemniej raz do roku, zwłaszcza mając małe dziecko, które wymaga stałej, pełnej uwagi, taki totalny luz jest bardziej niż wskazany.
   Wałbrzych też zaliczam na plus. Zwłaszcza moich rodziców w roli dziadków. Gdy Antoś był malutki, wpychali się ze swoimi radami, co powodowało napiętą atmosferę. Teraz Antek chodzi, a raczej niemal biega, można mu pokazywać świat, chodzić z nim za rączkę, bawić się piłką i budować z klocków dziwne konstrukcje. Widzę, że na tym etapie życia mojego szkraba dziadkowie odnajdują się znacznie lepiej. I są naprawdę fajni w tym swoim dziadkowaniu. Mama - jak zawsze zresztą - jest totalnie nachalna i kontrolująca, ale wybaczam jej to, bo Antek ma z nią kontakt sporadycznie i ta odrobinka kontroli mu nie zaszkodzi - raczej śmiesznie obserwuje się moją mamę w próbach kontrolowania żywiołu, jakim jest Antek na dwóch nogach, którzy piszczy, krzyczy, wszystko chce i wszędzie chce SAM. Mama lata za nim jak przysłowiowy kot z pęcherzem, ciągle mnie napomina, żebym na niego uważała, bo coś-tam sobie może zrobić. W jej oczach jestem chyba straszliwie permisywna, bo zazwyczaj pozwalam Antkowi robić samodzielnie mnóstwo rzeczy i chodzić samemu wszędzie, samej tylko obserwując go, by faktycznie nie wpadł w jakieś większe tarapaty. Ale nie chce mi się za nim biegać krok w krok, mojej mamie za to chyba inna opcja w głowie nie powstała, więc biega za Antkiem, a ja mam luz, bo wiem, że dziecko jest pod takim nadzorem, że nie ma prawa stać się mu żadna krzywda. Za to mój ojciec... no nie ten sam człowiek. Dla mnie i mojej siostry zawsze był surowy, oddalony, karzący. Dla Antka jest słodkim "dziadziem", który daje mu buziaki, bierze na ręce, pstryka mu "słit focie" itd. Bardzo mnie to cieszy, BARDZO. Miałam dużo obaw o to, jakim będzie dla Antka dziadkiem, ale widzę, że moje dziecię kupiło sobie miłość "dziadzia" od ręki, bez większego wysiłku. :) I słusznie.
   I z pozytywnych drobiazgów, które ciągnęły się za nami od ponad roku - Antkowi ropiało i ropiało prawe oczko. "Zatkany kanalik łzowy, do roczku powinno się samo przetkać, proszę masować kącik oka". Masowaliśmy, przemywaliśmy wacikami, a oko się babrało, ropiało i nie było żadnej zmiany. Roczek minął i nic się nie zmieniło. Już nawet pielęgniarka przy szczepieniu ostatnim zwróciła na to oko uwagę, że skoro do tej pory się nic nie zmieniło, to trzeba by rozważyć zabieg przepychania igłą. Nawet już na serio zaczęliśmy o tym zabiegu z Adamem rozmawiać, a tu proszę! W dzień wylotu do Polski, a był to czwartek 1 września, Antek wstał rano z czystym okiem. Podejrzane, ale czasem tak się zdarzało - a może sobie ręką przetarł? Ale w samolocie nadal było ok, po drzemce też, do wieczora ślicznie i sucho, rzęsy nieposklejane ropą jak zawsze... i tak samo kolejnego dnia, i kolejnego! Ha! Żadnych zabiegów, w końcu "samo się" zrobiło. I słusznie. :)
   A teraz znów ten Dublin przeklęty. :/ Nie ma słoneczka, nie ma ciepełka. Łatwo się do takich rarytasów przyzwyczaić. Mam nadzieję, że wrzesień w Polsce będzie ciepły, bo 18tego znów lecimy tam, tym razem na ślub znajomej. Ha! :D
   W kwestii pytań z komentarzy: zabraliśmy się prawie ze wszystkim. Zestaw do piasku został razem z piłkami i jednym zestawem klocków, reszta jest z nami tutaj. :) Zresztą nawet nie wiem, czy ten zestaw "piaskowy" w ogóle tu przywozić, bo Irlandczycy nie znają piaskownic na placach zabaw, więc moje dziecko nie będzie miało zbyt wielu okazji by się twórczo w piachu wyżywać. Może przyda się za rok, przy okazji kolejnego wypadu nad morze (obowiązkowo!). Albo jak w końcu pojedziemy na tą Gran Canarię czy inne Seszele, bo ileż można siedzieć w pochmurnej Irlandii? :P