Nie lubię się użalać nad sobą, ale dziś sobie pozwolę. Wpiszę się w ogólnonarodowy trend marudzenia "jaka ja biedna i jak mi źle". :P
Parafrazując Kabaret Potem: dzieci to skarb. Dlatego trzeba trzymać je w sejfie. ;P Najpierw się ich pragnie, czeka na nie, na dwie kreseczki na teście. Potem oczekiwanie ciążowe, liczenie tygodni do porodu, kompletowanie miliona bajerów dla dziecka, piękne marzenia o tym, jak to będzie: śliczny bobas, ja i On, przytuleni, szczęśliwi. Cudowny obrazek...
... który rzadko ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością! Owszem - dziecko rośnie i się rozwija, ale BARDZO WOLNO! Ja naprawdę nie wiem, która matka widzi, że jej dziecko CODZIENNIE coś nowego robi, poznaje. Ja nie widzę. Czasami tygodniami nic się nie dzieje: wstajemy zdecydowanie za wcześnie i po zdecydowanie za małej ilości snu, niewyspani przebieramy i zabawiamy Antka, potem karmienie, jakaś krótka drzemka, potem znów karmienie, spacer, potem karmienie, zabawa na macie, karmienie, zabawy, karmienie, kąpiel, karmienie, usypianie, chwila wolnego tylko dla siebie, a potem rytm nocnych karmień i tak w kółko. I nagle po paru tygodniach np. widzę, że Antoś ZACZYNA wyciągać łapki w kierunku zabawek. I tak je wyciąga i wyciąga dzień po dniu i żadnej jakościowej różnicy w tym wyciąganiu nie widać. Więc nuda.
Dziecko absorbuje sobą. Straszliwie i do końca. Chcesz sobie coś ugotować, wyjść gdzieś, może posprzątać, zmyć naczynia albo - prozaicznie - iść spokojnie do toalety? Nic z tego, dziecko woła, że jest samo w wielkim pokoju, mamy nie widać, więc jest trochę przerażająco i na wszelki wypadek można zacząć płakać. Więc przybiegam i biorę na ręce i noszę po domu: z pokoju do kuchni, potem z kuchni do pokoju, potem na przedpokój do lustra (bo Antek lubi swoje odbicie w lustrze), potem znów do pokoju. Na chwilę usiądę na kanapie, bo ręce bolą... ile czasu minęło? Może godzina chociaż? Nie, minęły trzy minuty. Próby odłożenia bobasa do łóżka czy na jakąkolwiek powierzchnię płaską (kanapa, mata edukacyjna, dywan), spotykają się ze spazmami i płaczem - dziecko ostro protestuje. Ręce opadają coraz niżej, więc wiążę chustę i cieszę się, jak to sobie sprytnie wymyśliłam. Owszem - chusta działa... przez 10 minut. Czasem przez 15. ;) Potem znów płacz Antka, że mu nudno, a w ogóle to jest zmęczony i poszedłby spać. Brak mi czasu dla siebie.
Spanie... taaa... temat rzeka. Ogólnie sprowadza się do tego, że Antol zasypia normalnie na dwa sposoby (okazjonalnie też na trzeci): na spacerze w wózku/chuście, a w domu - przy piersi. Nie ma innej opcji. Więc zazwyczaj siedzę, a ostatnio leżę (ręce nie bolą od dźwigania :P) na kanapie z Antkiem wtulonym w moją pierś, gdzie sobie słodko śpi i przez sen ciumka. I tak, dajmy na to, 1,5h, czyli standardowa, spora drzemka. Mogę w tym czasie co najwyżej książkę przeczytać, bo o ruszeniu się z tej pozycji nie ma w ogóle mowy - bobas budzi się natychmiast, z płaczem, i żąda powrotu ciumka. Jeśli nie pomyślę zawczasu o przygotowaniu sobie podręcznych przekąsek/picia czy tej książki nawet - leżę przez tą godzinę czy półtorej i patrzę w ścianę, ignorując ssanie żołądka, zaniedbanego od śniadania. Czasem nie dojadam przez cały dzień, a wieczorem mój skurczony żołądek już w zasadzie nic nie chce. Waga leci więc w dół i już dobiłam do progu wyjściowego sprzed ciąży. Niby fajnie, ale nie bardzo, bo przecież nadal karmię i jedzenie jest ważne, nie tylko dla mnie.
Wieczory po położeniu Antola spać (zasypia przy piersi, a potem robimy delikatne "siup" do łóżeczka) mam dla siebie, ale czasem nie wiem, co tak naprawdę chcę zrobić. Niby trzeba zjeść, może zęby w końcu umyć od rana? Poćwiczyłoby się jogę zaniedbaną od tygodnia, dokończyło moduł internetowego kursu dla młodych przedsiębiorców (chcę rozkręcić firmę), mąż coś wspomina o cieście marchewkowym - że dobrze by było, jakbym zrobiła, chociaż sam jak zwykle siedzi przed komputerem... Czasem nie wiem, co zrobić, więc nie robię nic. Albo standardowo pranie. Albo idę gdzieś, gdzie mnie nie widać i płaczę, że życie jest beznadziejne, mąż do d..., bo mnie nie wspiera, a dziecko - choć tak wyczekane - tak straszliwie irytuje ciągłą potrzebą bycia blisko. Że mam ochotę wyjść z domu i nie wracać, urwać się od macierzyństwa, od małżeństwa, które przechodzi jakiś kryzys w związku z Antkiem (o tym to chyba osobna notka), pójść do klubu, zalać się w trupa albo wyrwać kilku przystojniaków, flirtować i poczuć się młodą, atrakcyjną i zajebistą kobietą. Ale dupa - pranie czeka od wczoraj na rozwieszenie, stos garów w kuchni straszy od rana, moje włosy błagają o mycie, a całe ciało o dużo snu. Standardowy zestaw bluzki z getrami, w którym zwykle chodzę po domu, bo wygodnie - jest totalnie aseksualny i sama sobie się nie podobam w nim, to czego chcieć od Adama? Może to dlatego nie rusza się od tego kompa? Kiedy ostatnio mówiliśmy do siebie coś miłego i intymnego, zamiast wymieniać się pytaniami typu: jesz obiad? Kiedy idziesz z Antkiem na spacer? Idziesz już spać? Kupić Ci coś w drodze do sklepu? Ech...
Żeby nie było - kocham swojego synka. Ale bycie mamą to nie tylko pierwsze "mama" i wspólne fajne zabawy. To też duży trud, czasem aż za duży jak na jedną osobę. Czasem są takie dni, że widzi się tylko to, co przeszkadza, tylko cienie...
Parafrazując Kabaret Potem: dzieci to skarb. Dlatego trzeba trzymać je w sejfie. ;P Najpierw się ich pragnie, czeka na nie, na dwie kreseczki na teście. Potem oczekiwanie ciążowe, liczenie tygodni do porodu, kompletowanie miliona bajerów dla dziecka, piękne marzenia o tym, jak to będzie: śliczny bobas, ja i On, przytuleni, szczęśliwi. Cudowny obrazek...
... który rzadko ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością! Owszem - dziecko rośnie i się rozwija, ale BARDZO WOLNO! Ja naprawdę nie wiem, która matka widzi, że jej dziecko CODZIENNIE coś nowego robi, poznaje. Ja nie widzę. Czasami tygodniami nic się nie dzieje: wstajemy zdecydowanie za wcześnie i po zdecydowanie za małej ilości snu, niewyspani przebieramy i zabawiamy Antka, potem karmienie, jakaś krótka drzemka, potem znów karmienie, spacer, potem karmienie, zabawa na macie, karmienie, zabawy, karmienie, kąpiel, karmienie, usypianie, chwila wolnego tylko dla siebie, a potem rytm nocnych karmień i tak w kółko. I nagle po paru tygodniach np. widzę, że Antoś ZACZYNA wyciągać łapki w kierunku zabawek. I tak je wyciąga i wyciąga dzień po dniu i żadnej jakościowej różnicy w tym wyciąganiu nie widać. Więc nuda.
Dziecko absorbuje sobą. Straszliwie i do końca. Chcesz sobie coś ugotować, wyjść gdzieś, może posprzątać, zmyć naczynia albo - prozaicznie - iść spokojnie do toalety? Nic z tego, dziecko woła, że jest samo w wielkim pokoju, mamy nie widać, więc jest trochę przerażająco i na wszelki wypadek można zacząć płakać. Więc przybiegam i biorę na ręce i noszę po domu: z pokoju do kuchni, potem z kuchni do pokoju, potem na przedpokój do lustra (bo Antek lubi swoje odbicie w lustrze), potem znów do pokoju. Na chwilę usiądę na kanapie, bo ręce bolą... ile czasu minęło? Może godzina chociaż? Nie, minęły trzy minuty. Próby odłożenia bobasa do łóżka czy na jakąkolwiek powierzchnię płaską (kanapa, mata edukacyjna, dywan), spotykają się ze spazmami i płaczem - dziecko ostro protestuje. Ręce opadają coraz niżej, więc wiążę chustę i cieszę się, jak to sobie sprytnie wymyśliłam. Owszem - chusta działa... przez 10 minut. Czasem przez 15. ;) Potem znów płacz Antka, że mu nudno, a w ogóle to jest zmęczony i poszedłby spać. Brak mi czasu dla siebie.
Spanie... taaa... temat rzeka. Ogólnie sprowadza się do tego, że Antol zasypia normalnie na dwa sposoby (okazjonalnie też na trzeci): na spacerze w wózku/chuście, a w domu - przy piersi. Nie ma innej opcji. Więc zazwyczaj siedzę, a ostatnio leżę (ręce nie bolą od dźwigania :P) na kanapie z Antkiem wtulonym w moją pierś, gdzie sobie słodko śpi i przez sen ciumka. I tak, dajmy na to, 1,5h, czyli standardowa, spora drzemka. Mogę w tym czasie co najwyżej książkę przeczytać, bo o ruszeniu się z tej pozycji nie ma w ogóle mowy - bobas budzi się natychmiast, z płaczem, i żąda powrotu ciumka. Jeśli nie pomyślę zawczasu o przygotowaniu sobie podręcznych przekąsek/picia czy tej książki nawet - leżę przez tą godzinę czy półtorej i patrzę w ścianę, ignorując ssanie żołądka, zaniedbanego od śniadania. Czasem nie dojadam przez cały dzień, a wieczorem mój skurczony żołądek już w zasadzie nic nie chce. Waga leci więc w dół i już dobiłam do progu wyjściowego sprzed ciąży. Niby fajnie, ale nie bardzo, bo przecież nadal karmię i jedzenie jest ważne, nie tylko dla mnie.
Wieczory po położeniu Antola spać (zasypia przy piersi, a potem robimy delikatne "siup" do łóżeczka) mam dla siebie, ale czasem nie wiem, co tak naprawdę chcę zrobić. Niby trzeba zjeść, może zęby w końcu umyć od rana? Poćwiczyłoby się jogę zaniedbaną od tygodnia, dokończyło moduł internetowego kursu dla młodych przedsiębiorców (chcę rozkręcić firmę), mąż coś wspomina o cieście marchewkowym - że dobrze by było, jakbym zrobiła, chociaż sam jak zwykle siedzi przed komputerem... Czasem nie wiem, co zrobić, więc nie robię nic. Albo standardowo pranie. Albo idę gdzieś, gdzie mnie nie widać i płaczę, że życie jest beznadziejne, mąż do d..., bo mnie nie wspiera, a dziecko - choć tak wyczekane - tak straszliwie irytuje ciągłą potrzebą bycia blisko. Że mam ochotę wyjść z domu i nie wracać, urwać się od macierzyństwa, od małżeństwa, które przechodzi jakiś kryzys w związku z Antkiem (o tym to chyba osobna notka), pójść do klubu, zalać się w trupa albo wyrwać kilku przystojniaków, flirtować i poczuć się młodą, atrakcyjną i zajebistą kobietą. Ale dupa - pranie czeka od wczoraj na rozwieszenie, stos garów w kuchni straszy od rana, moje włosy błagają o mycie, a całe ciało o dużo snu. Standardowy zestaw bluzki z getrami, w którym zwykle chodzę po domu, bo wygodnie - jest totalnie aseksualny i sama sobie się nie podobam w nim, to czego chcieć od Adama? Może to dlatego nie rusza się od tego kompa? Kiedy ostatnio mówiliśmy do siebie coś miłego i intymnego, zamiast wymieniać się pytaniami typu: jesz obiad? Kiedy idziesz z Antkiem na spacer? Idziesz już spać? Kupić Ci coś w drodze do sklepu? Ech...
Żeby nie było - kocham swojego synka. Ale bycie mamą to nie tylko pierwsze "mama" i wspólne fajne zabawy. To też duży trud, czasem aż za duży jak na jedną osobę. Czasem są takie dni, że widzi się tylko to, co przeszkadza, tylko cienie...