wtorek, 25 października 2011

Jedenasty

   Płacz przez sen, powodowany najprawdopodobniej bólem. Płacz taki, że nawet cysiu nocną porą nie pomógł, potrzebne było wybudzenie, utulenie, próba podania paracetamolu i ponowna próba podania piersi, by Antek zasnął snem spokojnym.
   Jeden rzut oka w paszczękę mojego dziecka wyjaśnia wszystko: idzie nam jedenasty ząb, prawa górna czwórka.
   Ponoć czwórki są najgorsze, a ich wyrzynanie najbardziej bolesne dla dzieci. Jeśli to prawda, to w zasadzie pozostaje się cieszyć. Została nam tylko jedna jeszcze. Antosiu - trzymaj się dzielnie, skarbie!

sobota, 22 października 2011

Dziecko mówi, czyli "mama-translator"

   Gdy spotykam na placu zabaw albo na spacerze jakąś mamę/babcię z dzieckiem w wieku około-antkowym, zawsze zagajam rozmowę: a jak ma dziecko na imię, a ile już ma miesięcy, a czy mówi i co... No wiecie - taki standardzik. :P Bardzo często rodzice/dziadkowie maluchów mówią, że ich dzieci/wnuki jeszcze NIC nie mówią. No ale jak to - tak nic kompletnie?! Zawsze wtedy okazuje się, że owszem - mówią "mama" i "tata", i parę jeszcze innych wyrazów, ale to są wersje utajone, w "bobasowym" (albo po chińsku, jak to któraś z was w komentarzu ostatnio napisała :P) i to się "nie liczy".
   No więc w ramach walki z wszelkimi schematami oznajmiam: Antek mówi. :D A że nie zawsze da się go tak od razu zrozumieć, to już inna para kaloszy. Od tego jest mama i/lub tata, żeby światu przetłumaczyć nowomowę potomka. I dziś tłumaczenia z antkowego na ludzki. :P
1) mama - proste, znaczy MAMA :P, ale też może oznaczać "mamo, patrz tutaj", "mamo, daj", "mamo, czytaj" i wszelkie inne dowolne czynności, które mam natychmiast wykonać;
2) tata - czyli TATA, a czasem nawet do taty Antek woła "mama", gdy chodzi o wykonanie czegoś (patrz: przykłady wyżej), słowa "tata" używa tylko na określenie taty jako takiego, także na zdjęciach;
3) da - daj;
4) bobo - książeczka o takim właśnie tytule;
5) dzizi - dzieci, a także plac zabaw dla dzieci, gdzie prawie codziennie chodzimy i tam są te dzieci;
6) bubu - książeczka "Tales of Acorn Wood", która jest na topie od ponad tygodnia. Nie wiem, skąd to bubu, bo tam nie ma nic podobnie brzmiącego: jest królik, miś i świnka jeno. To widocznie jest jakaś głębsza filozofia, której jeszcze nie pojęłam; czasem to słowo może też oznaczać butelkę;
7) mam - jedzenie, jeść, daj cysia. Czyli ogół pożywienia, z mlekiem matki na czele;
8) kaka - kaczka albo kwa-kwa, które robi kaczka;
9) o-oł - ulubione prawie-słowo na rzeczy, które spadły, upadły, zostały celowo zrzucone lub wyrzucone skądś przez Antka;
10) bop-bop (albo pop-pop) - hop-hop, czyli jak robią kangurki;
11) auau/ouou - wymawiane bardzo szybko i takim specyficznym niskim basem, a chodzi o szczekanie pieska, oznacza pieski wszelkie;
12) brrrrrrrr - pojazdy, np. autka, motory, ale ostatnio głównie traktor :P
13) ba! - chęć rzucenia czegoś/ czymś (Antoś przechodzi straszliwą fascynację rzucaniem przedmiotami, ku mojej czarnej rozpaczy);
14) sporo różnych dźwiękonaśladowczych słówek/niesłówek, czyli jak robi małpka, sowa, kurka itd.
15) Yyy! - okrzyk uniwersalny stosowany do pokazywania wszystkiego, co interesujące i czego Antek chce dotkąć/dosięgnąć, a nie wie, jak to inaczej powiedzieć. Okrzyk połączony z wytknięciem rzeczonego przedmiotu palcem. ;)

Tyle chyba jeśli chodzi o komunikację werbalną. A przecież jest jeszcze cały pakiet mowy ciała, którym Antoś też dysponuje. Bo taki np. konik to nie wiadomo, jak robi paszczą, ale wiadomo, że na nim się jeździ, więc żeby pokazać konika Antoś podskakuje lekko w miejscu na pupce, udając jazdę. :P Ale innych niewerbalnych cudów mojego synka sobie teraz nie przypomnę, bo jest jakaś absurdalna godzina nocna, a ja zamiast iść spać ślęczę w internecie. ;)



środa, 19 października 2011

Pięknie jest się różnić

   Im więcej znam mam z dziećmi, tym bardziej zadziwia mnie, jak każde z tych dzieci jest inne, niezwykłe na swój sposób. I że każde rozwija się swoim własnym torem, niepowtarzalnym, który próżno porównywać z innymi dziećmi.
   Porównania się nieuniknione. Chyba każda matka i/lub ojciec porównuje swoje dziecko do innych dzieci w podobnym wieku i sprawdza, czy wszystko jest OK, czy jest w normie. Jeśli coś odbiega od średniej statystycznej, zaczynamy się martwić. Albo puchnąć z dumy, gdy "inność" oznacza, że nasze dziecko robi coś szybciej, łatwiej lub lepiej, niż statystyczny Jaś.
   Mój synek dość szybko zaczął sam chodzić (piszę: dość szybko, bo spotkałam ostatnio kobietę z córeczką, która chodziła już sama w wieku 9,5 miesiąca!) i obecnie chodzi tak dobrze, a przy tym jest na tyle wysoki, że wydaje się znacznie starszy niż te jego 14 miesięcy. Każde pytanie o wiek Antka kończy się stwierdzeniem: Wow, wygląda na starszego! Wow, chodzi już naprawdę dobrze jak na swój wiek! Matka puchnie z dumy, jakie ma wspaniałe dziecko. :)
   Córka koleżanki nie chodzi jeszcze wcale. Jest młodsza od Antka o całe dwa dni. Raczkuje, staje przy meblach, chodzi z podparciem, ale sama ani myśli ruszyć w świat. Za to dużo mówi. Mówi "cześć" i "daj", wymawia naprawdę dobrze końcówki, nie trzeba się tych słów domyślać. Antek poprzestał na razie na "mama", "tata", "bobo" i "da", coś tam gada po swojemu, ale do polskiego to jeszcze trochę mu brakuje. Instynktownie poczułam, że "z moim dzieckiem jest coś nie tak". No bo czemu on nie mówi tak dużo jak Milenka? Że co - żę mniej zdolny? Może ma problemy z wymową, może za mało go stymulujemy (choć nie mam pojęcia, jak moglibyśmy jeszcze BARDZIEJ go stymulować, bo ja nawijam do niego jak najęta), może za mało przebywa z ludźmi... I tak sobie mogę wkręcać, a prawda jest taka, że wszystko jest ok. Coś za coś - Antoś biega, ale mówi mało, Milenka inwestuje w komunikację werbalną, a podróże na dwóch nogach odkłada na "potem", jakoś jej się nie spieszy. ;) Jej mama oczywiście martwi się w drugą stronę - że przecież ona POWINNA już chodzić, może coś jest nie tak...

   Matkom nie dogodzisz.

  Córka znajomej przez bardzo długi czas nie raczkowała ani nic. Umiała się przeturlać z brzuszka na plecy, bo patologicznie nienawidziła leżeć w pozycji na brzuchu. Nawet na basenie nie można było z nią pływać w tej pozycji, bo od razu wyginała ciało do przewrotu na plecy. :P Gdzieś do ok. 9 czy 10 miesiąca Matylda głównie siedziała albo leżała na plecach. Jej mama zaczynała się już martwić, że coś jest nie tak. Na szczęście mieszkamy w Irlandii i tutaj zazwyczaj lekarze nie wszczynają alarmu tak szybko, jak to ma miejsce w Polsce, gdzie pewnie od razu wysłano by dziecko na rehabilitację (takie porady dostała też na forum internetowym). Aż nagle, ni z tego ni z owego, Matylda zaczęła jakoś koślawo raczkować, a potem szybko wstawać i teraz już biega lepiej niż Antek. Jest starsza od niego o dwa miesiące. To raczkowanie zupełnie jej do niczego nie było potrzebne widocznie.
   Antoś przeskoczył jakoś niezauważalnie fazę turlania się. Jak już opanował manewr z pleców na brzuch, to potem od razu płynnie przeszedł do pozycji na czworakach. Po co się turlać z brzucha na plecy? Przecież w ten sposób nie da się iść! ;) A przemieszczanie się w przestrzeni jest dla Antka priorytetem.

   To może banalne, ale takie porównania pomiędzy dziećmi doprowadziły mnie do starej prawdy "każde dziecko jest inne". Staram się już nie porównywać, a raczej przyglądać i patrzeć, jak niesamowicie różne są dzieci, jak inaczej myślą, jak próbują po swojemu, jak realizują swoje cele w tempie, który jest właściwy tylko dla nich. To tylko my, dorośli, mamy problem z tymi różnicami, zwłaszcza przy pierwszym dziecku, które jest wielką niewiadomą. Przy drugim już chyba ma się większy spokój i pozwala dziecku być takim, jakim chce, a nie takim, jakim być powinno wg wszelkich fachowców i poradników. Wspiera ich indywidualność. Uczy, że różnić się jest fajnie, bo inaczej świat byłby bardzo nudnym miejscem.
 

niedziela, 16 października 2011

Bibliofil

   Zawsze bardzo chciałam, żeby Antek wyniósł z domu zamiłowanie do literatury. Ja sama od wczesnego dzieciństwa czytałam dużo i czytam do dziś, choć czasu na to nie mam już za wiele. Niemniej uważam, że książki są ważne i potrzebne, i pierwsze książeczki kupiłam Antolkowi jakoś w okolicach jego 5 miesiąca życia.
    Gdy miał te swoje 6 i pół miesiąca i siedział, to rozkładałam mu książeczki dookoła, żeby sobie mógł obrazki oglądać, ale tak średnio go to interesowało, a ja, przy całym moim perfekcjonizmie, już się martwiłam, że dziecko nie "zaskoczyło" z książkowym bakcylem.
   Myliłam się.
   Obecnie biblioteczka Antka liczy 65 pozycji. Wiem, bo dziś w końcu postanowiłam te wszystkie książki policzyć. Książki najróżniejsze: pojedyncze obrazki z podpisem "ślimak, biedronka, itd", krótkie historyjki (seria o Maksie z "Zakamarków", "Jest tam kto" oraz "Gdzie idziemy?", książeczki z ruchomymi obrazkami np. myszka Maisy, która niestety nie przeżyła antkowych eksperymentów i nie ma już połowy kartek), odkrywanymi okienkami (ostatnio królują "Tales of Acorn Wood"), zbiór historyjek o przygodach Bobo (Antoś nawet mówi to "bobo" i rozpoznaje książeczkę bezbłędnie, choć czytać jej nie lubi :P), tańcząca Binta (znów Zakamarki, hit ostatnich 3 dni!), gadające książeczki, w których trzeba coś nacisnąć, wierszyki i cała masa innych cudów. Kupowane głównie w second-handach tu, w Dublinie oraz w Zakamarkach on-line, część to prezenty od mojej koleżanki biblio-filki. Wczoraj poszerzyłam kolekcję o kolejne 6 pozycji.
   Antek UWIELBIA, aby mu czytać książki. Przynosi swoje ulubione i ze zdecydowanym "MAMA", kładzie mi je na kolanach, wdrapuje się na mnie, siada wygodnie na kolankach i już można czytać. I czytać. I czytać. Nie nudzi mu się to NIGDY. Mało tego - jedną i tą samą książkę może sobie moje dziecko zażyczyć TRZY RAZY POD RZĄD, albo paręnaście razy w ciągu jednego dnia. ;) Dlatego kupuję nowe, z nadzieją, że może jednak Antoś poszerzy zakres ulubionych książek. Bo ma z 5 czy 6 takich, które może czytać w kółko, bez przerwy. Wstaje rano, otwiera drzwi do pokoju i już jest przy półce z książkami. Zanim na dobre uda mi się wygramolić z pościeli, już jestem zatrudniona w charakterze lektorki. Jeszcze przed śniadaniem. I po nim. I przed spacerem, i po, i przed kąpielą, po kąpieli, do snu...
    Aaaaaaaa!!!
   Naprawdę bywa to męczące. Znam już na pamięć 99% wszystkich książek (1% to te nowe 6, które kupiłam wczoraj), mogłabym je recytować bez otwierania, ale dziecko żąda i nie ma bata, trzeba czytać. Zawsze modulując głos, radośnie, wskazując coraz to nowe elementy, wprowadzać urozmaicenia... Mam wrażenie, że te dodatkowe "atrakcje" robię głównie dla siebie samej, bo to MI się nudzi czytanie po raz setny tej samej książeczki. Antek znudzony czytaniem nie jest. Co dodatkowo niezmiennie mnie zadziwia, ta dziecięca potrzeba powtarzania po tysiąckroć, ta niezmordowana żądza wiedzy.
   Tak więc rośnie nam mały bibliofil. Stało się. Trudno. ;) Na szczęście biegać i rzucać piłką też lubi, więc może tak do końca nie jest stracony dla świata. :P

niedziela, 9 października 2011

Poszła mama do pracy...

   Ta mama to ja. W końcu, po prawie 14 miesiącach "siedzenia" (jak to się nudno nazywa, prawda? Jakby te matki nic nie robiły całe dnie, tylko SIEDZIAŁY) w domu z Antkiem, poszłam pracować.
    Zupełny przypadek. Nawet nie szukałam tej pracy, a i tak mnie znalazła. A, co lepsze, praca ta odpowiada niemal wszystkim kryteriom Dobrej Pracy, jakie sobie z mężem założyliśmy:
- jest na pół etatu, czyli nie osamotnię dziecka na cały dzień, a tylko na parę godzin;
- jest w godzinach około-południowych, dzięki czemu Adam może zająć się synkiem podczas mojej nieobecności, i nie potrzebujemy żadnego żłobka (na który i tak nie byłoby nas stać, bo tu żłobki są porażająco drogie)
- praca jest stosunkowo blisko naszego obecnego miejsca zamieszkania i nie tracę pół dnia na dojazdy, w zasadzie mogę sobie tam chodzić pieszo albo jechać rowerem (który ostatnio zakupiliśmy, bo stary się dawno zepsuł)
- w pracy jestem w koleżanką "z osiedla", która ma córeczkę 2 dni od Antoszka młodszą i znamy się z podwórka Więc jest raźniej, bo nie jestem otoczona samymi nowymi twarzami.
   Na razie jest ok. Praca nie jest szałem marzeń, ot - kawiarnia, parzenie kawy i robienie kanapek, ale wystarcza, i da nam dodatkowe pieniądze, które na pewno się przydadzą. Dodatkowy bonus jest taki, że "wyrywam się" z domu na parę godzin dziennie i nie muszę wtedy w ogóle myśleć o dziecku (rany, jak to zabrzmiało wyrodną matką :P), a Adam spędza dzięki temu więcej czasu z Antkiem. Nawet jakoś im się udaje dogadać w kwestii drzemki śróddziennej, do której moja obecność do tej pory była absolutnie konieczna (i pierś do snu oczywiście też :P), a to wszystko bez dramatu, płaczów i wielkiej tęsknoty mojego maluszka.
   I z tego ostatniego aspektu chyba cieszę się najbardziej. Że dla Antka to moje znikanie na pół dnia jest ok, że nie rozpacza. Bo chyba bałam się właśnie tego scenariusza. Jak widać - niepotrzebnie. :)
   Pracę dopiero zaczęłam, przepracowałam na razie raptem 2 dni. :P Ale od jutra czeka mnie pełen tydzień, zobaczymy, czy nadal będzie tak dobrze jak do tej pory.
   No i w związku z tą nagłą moją pracą nie wiadomo, czy dojdzie do skutku nasz wylot na ślub kuzyna. Raczej wątpię, czy mi dadzą na "dzień dobry" tydzień wolnego, a tak właśnie mamy zarezerwowane loty w tę i we w tę. Po cichu liczę, że może zgodzą się chociaż na parę dni, to jakoś by się przebookowało te bilety. A jak nie, to trudno. Żal będzie nie polecieć, ale praca jest tak w porządku dla nas, że z niej nie zrezygnuję dla obecności na weselu.
   Także od czwartku jestem Kaczką Pracującą. Dziwnie mi z tym jeszcze, ale początki zawsze takie są. Jestem dobrej myśli. To jest chyba naprawdę dobry moment w naszym życiu rodzinnym na taką zmianę: i Antonio już taki Duży Chłopak, że jakoś to ogarnia, i ja jakoś chyba też wewnętrznie dojrzałam do decyzji i oddaniu części opieki nad szkrabem. A wiecie - to nie jest takie proste! Niby czasem przemęczona i poirytowana na siebie, Antka i cały świat, ale dziecka nikomu bym nie oddała na dłużej niż, hmmm, 5 minut. No, może 10. :P Adamowi na szczęście zdarzały się nie raz i nie dwa wyjścia z młodym kaczorkiem na 2-3h, zupełnie beze mnie, nawet jak był sporo młodszy (w chustę i na miasto), ale to zawsze jakoś tak pomiędzy karmieniami i pomiędzy drzemkami. No i jednak to były sytuacje rzadkie, na pewno nie codzienne. A tak cały czas ja w tandemie z Antolem, 24h na dobę. Trudno się rozstać po takim okresie symbiozy. I, paradoksalnie, mi trudniej było niż bobasowi. Często o tym matki piszą na blogach, ale dopiero jak się doświadczy na sobie i na swoim dziecku to widać, że coś w tym jest. Dzieci dzielnie się adaptują, a matki przeżywają miliony rozterek, w tym niżej podpisana. ;)

wtorek, 4 października 2011

Między weselami

   Ten rok obfituje dla nas w wesela. W maju pierwsze, we wrześniu kolejne, a już mamy zaproszenie na październik od mojego kuzyna. W zasadzie nie planowaliśmy tak co chwila latać do Polski, ale skoro są takie okazje, to zaciskamy pasa i latamy.
   Antek okazał się dzieckiem bardzo imprezowym. :P Na weselu naszej wspólnej koleżanki wytrzymał do 23:00 i pomimo wielkiego zmęczenia, które po nim było widać, ani myślał wybierać się spać. Antek jadł, tańczył, bawił się, łaził po schodach (wiadomo), dawał się brać na ręce obecnym na weselu dziewczynkom, które go niańczyły i się z nim bawiły, a nawet poszły raz z nim tańczyć. Antkowi nie przeszkadzała głośna muzyka, wystraszył się tylko huku pękających baloników, które dzieci łapały i deptały. Przegapiliśmy tylko moment przysięgi w kościele, gdyż konieczna była szybka i sprawna akcja "kupong". :P Poza tym incydentem, jestem dumna z mojego kaczątka, że tak dzielnie zniósł długowieczorne harce, obecność tylu obcych osób naraz i ogólnie dobrze się bawił. :)
   Sam pobyt w Polsce jak zwykle zmęczył nas: wizyty, wizyty i jeszcze raz wizyty. Odpoczywamy tutaj. Za moment jednak kroi się kolejne wesele i kolejne loty samolotem, kolejne obce osoby i kolejne siedzenie do późna. Bobas coraz starszy, więc myślę, że będzie ok. Za nami już prawie 14 miesięcy (wow!) i to jest zupełnie inna jakoś dziecka niż, dajmy na to, w maju na ślubie mojej siostry.
   Mam tylko nadzieję, że to już NAPRAWDĘ ostatni wypad do Polski w tym roku. Trochę stabilizacji nam się bardzo przyda.