sobota, 28 kwietnia 2012

Techniczne sprawy

   Na wypadek, gdyby takie szczegóły komuś uciekły, a byłby ciekaw. :)

   Dodałam na górze nowe zakładki związane z kaczątkiem nr 2, zwanym nadal "kijanką" (bo może to jednak dziewczynka??? Pliiiiis!). Na razie za wiele nie ma w samych zakładkach, a to dlatego, że:
   a) w IRL USG robi się rzadko (no chyba, że się idzie prywatnie, to wtedy nawet co tydzień, ale po co?), więc na razie mam AŻ dwa zdjęcia, a następne dopiero w połowie maja,
   b) planowałam robić regularne zdjęcia brzucha, ale czasu już nie mam tak dużo jak dawniej, niestety. Do tego ostatnio mój aparat zaliczył "glebę" i jest popsuty, więc nie wiem, co dalej będzie z galerią brzuszkową (która leży zaniedbana już od dłuższego czasu...). Może po prostu popstrykam foty aparatem z mojej nowej-super-mega-hiper-wypasionej komórki. :P Zobaczymy, jaka będzie ich jakość.

    Także to tyle w kwestiach technicznych i około-ciążowych. Mam nadzieję, że po tym USG majowym jakoś bardziej uda mi się zaangażować moje posty w kwestie dziecka nr 2. ;)

---------------------

EDIT: Jest pierwsza piątka!!!! :D Dolna lewa piątka przebiła się już przez dziąsło, po prawej wydaje mi się, że na dniach też coś się pojawi. Jejku, jak dobrze - jeszcze 3 (lub dwa) ząbki i mamy na chwilę spokój z tym tematem! :D :D :D

piątek, 27 kwietnia 2012

Ciężarna = naiwna

   Jak tylko zaczęła się wiosna, na ulice Dublina wyległy tabuny "żebraków" (dosłownych i w przenośni właśnie), którzy zbierają pieniądze na różne cele. Klasyczni żebracy zbierają na siebie. Inni zbierają na bezdomnych, chorych na raka, biedne dzieci w Afryce, ofiary przemocy itd. Jest ich pełno i nie sposób przejść centrum miasta, nie będąc zaczepioną przynajmniej raz.
   Ale odkąd widać po mnie ciążę, mam wrażenie, że jestem wręcz celem nr 1 wszystkich zbierających szmal. Tak, jakby moja ciąża sprawiała, że będę bardziej chętna wyskoczyć z pieniędzy i podarować je wszystkim chętnym, na prawo i lewo. Zdarza się nierzadko, że koło mnie przechodzi w tym samym momencie kilkoro innych ludzi, ale to zawsze MNIE zaczepi panienka zbierająca na głodne dzieci i zacznie tą swoją gadkę "jak to ona tylko NA CHWILKĘ mnie zaczepi, że ma takie-to-a-takie pytanie", a ostatecznie i  tak wszystko sprowadza się do tego, że trzeba podać na ulicy swoje dane osobowe, nr konta itd.
   No wery sory, ale ciąża to nie jest choroba umysłowa! Wcale z tej okazji nie będę bardziej spolegliwa ani bardziej łatwowierna, ani nie wiem, jaka jeszcze. Nie ufam takim zaczepkom ulicznym i choćbym była w piętnastej ciąży to się to nie zmieni. Żebracy jednak liczą na moje "miękkie serce", no bo przecież ja-przyszła matka to na pewno jestem taka miła i dobra, i nie przejdę obojętnie obok wyciągniętej ręki.
   A figę! :P

piątek, 20 kwietnia 2012

Mowa jest srebrem?

   Ponoć to milczenie jest złotem, ale takie przysłowiowe cuda na razie włożę między bajki, ok? Bo jestem mamą malucha, który zaczyna mówić i to właśnie MOWA jest teraz dla mnie ważna. Chcę, żeby Antoś mówił nowe słowa, które da się rozróżnić jako polskie, żeby mówił ich coraz więcej, budował proste wypowiedzi, zdania... Łaknę mowy jak powietrza, jednak na razie nie jest mi dane. Pod tym względem moje dziecko niestety pozostaje na razie w tyle za rówieśnikami. :( Czasem jest mi naprawdę przykro z tego powodu. Koleżanka z pracy co parę dni przychodzi i chwali się, co też nowego jej córka nie mówi (a jest dokładnie w wieku Antka). Córka znajomej, młodsza od Antola o 2 miesiące, już zdania buduje i mówi BARDZO dużo. A Dziubek nie. :(
   Słownik na 20 miesięcy wygląda tak:
mama - wiadomo, ale może też oznaczać BANAN (młody nie kuma tego B na początku),
tata - wiadomo,
mam - czyli BAM: piłka albo rzucać, albo coś spadło, upadek,
baba - babcia,
kaka - słowo-wytrych, oznacza: dziadek, kaczka, klamka, kwiatek, kółko, generalnie wyrazy na K (tylko ten dziadek nie wiadomo skąd),
niau - miau, czyli kotek,
iana - piana,
kuku - w końcu zastąpiło "bu", znaczenie - wiadomo,
tam - wiadomo,
tu - wiadomo,
zizi - dzieci, dziecko, także mówi tak sam o sobie, wskazując na siebie palcem,
lala/łała (trudno oddać wymowę, z takimi "kluchami" w buzi) - lala, jajko (pewnie chce powiedzieć "jaja")
papa - albo "papa", czyli pożegnanie, ale też czapka,
bubu - buty,
niam - jedzenie, chcę jeść,
aba - cycuś,
kikiki - czyli kick-kick-kick, basen, chcę iść pływać (na zajęciach z pływania tak właśnie zachęcano dzieci do ruszania nóżkami i tak się Antkowi utrwaliło).

Do tego milion pięćset wyrazów dźwiękonaśladowczych: brum (na wszelkie pojazdy), auauau (piesek), odgłos końskich kopyt - konik, otwieranie i zamykanie buzi - ryba, UUUuuu - duże, aaaaa - małe, itd.

Jakoś tego strasznie dla mnie mało, komunikacja nadal opiera się głównie na moich monologach do Antka i próbach odgadnięcia, o co też jemu chodzi z tym "kaka" tym razem. :P Ubogi zasób słów rodzi sporo frustrujących obie strony momentów, w których ja nie wiem, o co mu chodzi, a on się wkurza, że ja nie wiem. Miewam dobre dni, że sobie z tym radzę bez problemu, ale mam też dni słabsze, kiedy marzę o tym, by Antek przemówił do mnie ludzkim głosem. Zewsząd słyszę słowa pociechy, że chłopcy tak mają, że synek znajomych to do 3 roku życia nic nie mówił, a potem zaczął całymi zdaniami od razu itd. Qrde - tak średnio mnie pociesza myśl, że przez kolejny ponad rok moje dziecko nie będzie w stanie więcej z siebie wyartykułować ponad te "wyrazy", które przytoczyłam powyżej. Na razie daję sobie okres ochronny do skończenia przez Niunia dwóch lat. Zobaczymy, co się stanie do tego momentu. A jak się nic nie stanie, to pewnie przesunę ten okres na 2,5 roku. :P

Dziś akurat mam lepszy dzień i uboga komunikacja po mnie spływała, odnajdywałam się super i mieliśmy fajną zabawę popołudniu z Antolkiem. Ale piszę o tym, bo czasem te myśli wracają, i dobrze jest je zapisać, ku potomności.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Kiedy dziecko przesypia całą noc...

   Nasz trzonowy dramat potrwał 5 bitych dni, po czym zaczął ustępować i w chwili obecnej Antek czuje się, jakby nigdy nic. Czasami, gdy jakoś specyficznie przygryzie coś twardego (np. skórkę od chleba), to lekka krew z dziąsła idzie, ale generalnie ból minął, dziąsła przestały być takie purpurowe i opuchnięte i jest OK.
   Czy piątki się wybiły? Bogowie raczą wiedzieć. Ja nie wiem, Dziabąg nie jest skłonny do współpracy przy otwieraniu paszczęki po tych swoich przebojach ostatnich. Trudno - będę żyć w niewiedzy. Na pewno to jednak jeszcze nie koniec...
 
    Z tego wszystkiego zapomniałam napisać o czymś bardzo dla mnie ważnym, a mianowicie W NOCY Z CZWARTKU NA PIĄTEK TUŻ PRZED WIELKANOCĄ ANTOŚ PRZESPAŁ JEDNYM CIĄGIEM, BEZ POBUDKI, SWOJĄ PIERWSZĄ (i na razie jedyną :P) NOC!!!! Hip-hip-hurrra! :D
   Oczywiście ta sytuacja nie powtórzyła się jak na razie, ale uważam, że to tylko kwestia czasu, bo też pobudek nocnych robi się coraz mniej, obecnie max. 1-2 przez całą noc (nie licząc epizodu z zębami, bo wtedy to pobudek było milion pięćset sto dziewięćset). Nie wiem, czy zawdzięczać taki piękny obrót sprawy naturalnemu dorastaniu mojego dziecka (bardzo prawdopodobne) czy też ciąży i stopniowemu oddalaniu się Antka w związku z tym od ciumkania (też prawdopodobne, bo mleko już ma inny smak teraz, więc może sobie bobas naturalnie ogranicza ssanie mało smakowitego napitku). A najpewniej kombinacji tych czynników naraz. :) Tak czy siak - dziecko mi dorasta, a wraz z nim dorasta w nas myśl o zakupieniu łóżka do jego osobnego pokoju, gdzie w zasadzie będzie mógł spać już całkiem niedługo (tak, cały czas śpi z nami. Nie, nie jest nam z tym źle.)
    Patrząc na to z perspektywy czasu - szybko nawet poszło. Zawsze bardzo dziwię się matkom, które dziwią się swoim malutkim dzieciom (5- miesięcznym i około tego wieku, poniżej roczku w każdym razie), gdy ich dzieci NADAL budzą się w nocy na karmienie. Jakby to był objaw patologiczny co najmniej. Z relacji wielu matek, które znam on-line i z życia prywatnego wynika, że budzenie nocne jest normalne dla jakichś 95% dzieci na całym świecie (istnieje jakiś mały odsetek "dzieci z promocji", które od małego śpią całą noc bez żadnych dodatkowych zachęt - zazdroszczę! :)) i z wiekiem dzieci z tego wyrastają, jak z za małych butów. Trzeba czasu, a nie każda mama taki czas chce (lub może) dziecku dać, bo praca, presja otoczenia/męża/rodziny itd. Praktykuje się różne "metody samodzielnego zasypiania", z których większość jest dla mnie straszliwie brutalna dla tych małych dzieci, ale też spora część jest skuteczna (niestety), a matki przekazują sobie te cudowności z ust do ust (z koszmarną Tracy Hogg na czele, brrrr!).
    Szkoda. Głównie dzieci mi szkoda i tego, że - zderzając się z naszą niemocą - muszą stawić czoła czemuś, co jest dla nich jeszcze za trudne. Zwykle jednak dziecko współpracuje z wymagającym rodzicem na tyle skutecznie, że poddaje się i spełnia pokładane w nim nadzieje. Dzieci bardzo chcą, byśmy byli z nich zadowoleni i zrobią niemal wszystko, by tak było, z zasypianiem samemu włącznie. Ja poczekałam na moment, kiedy Antek faktycznie dojrzał sam do takiego czegoś. Bez presji. Bez walki. Im mniej walki z własnym dzieckiem, tym zdrowiej dla całej rodziny - tak sądzę.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Trzon dramatu

  Wyrzynanie się zębów bywa bardzo dramatyczne, choć u nas nawet nie było tak źle, do czwórek włącznie. Owszem, Antoś budził się często w nocy z płaczem, ale on się budził często zawsze, więc trudno powiedzieć, że był jakiś wyznacznik ząbkowania jako takiego.
   W każdym razie 16 zębów za nami i już się cieszyłam, że tylko 4 do końca, że to już z górki i w ogóle. Nawet pisałam ostatnio, że te piątki to już tam idą, że coś tam widać, jakby się przebijały i że to już lada dzień.
   A tu lipa. :(
   Bo piątek jak nie było tak nie ma, za to rośnie nam liczba objawów około-zębowych. Ich natężenie także rośnie, ku mojemu przerażeniu.
   Zaczęło się w piątek, w dniu wyjazdu do PL. Antoś miał cały dzień podwyższoną temperaturę. Nic wielkiego, trochę ponad 37 stopni, ale cały czas i bez zmian. Był bardzo ospały, dużo się tulił, nie chciał się w nic bawić, praktycznie większość drogi samolotem przespał, dużo cysiał. Na wieczór daliśmy mu syrop przeciwgorączkowy (ku wielkiej rozpaczy Antka, bo on tego syropu nienawidzi i bardzo walczył, żeby go nie wypić, ale byliśmy zmuszeni zastosować środki przymusu bezpośredniego) i jako-tako noc minęła. Rano gorączka zniknęła i Antoś bawił się w najlepsze aż do poniedziałku, kiedy to gorączka wróciła, znów lekka, natężeniu 37,5 stopnia. I znów marudzenie, płaczliwość, ciągle do cysia, zero chęci do zabaw i biegania, dużo na rączkach chciał być i w ogóle przylepka. No ale ok, to był jeszcze "lajt".
   Od trzech dni Antka po prostu bolą dziąsła. Bolą, gdy je coś stałego, co łatwo je podrażnia. Owoce w kawałkach, mięso - wszystko nietknięte. Tylko papki i napoje. Cyc non-stop, także nocą. Dziąsła są opuchnięte niemal WSZĘDZIE, tam z tyłu, gdzie te piątki się wyrżnąć powinny - ślicznie i różowo. Za to koło trójek i na górnych jedynkach stan zapalny jak się patrzy, bolesność + krwawienie (przy myciu zębów). I ta gorączka znów, ostatnio dwa dni z rzędu po 37,4. Dodatkowych objawów brak, czyli raczej nie jest to żadna infekcja, przeziębienie czy coś takiego. Obstawiam wyrzynanie trzonowców. I jakaś wysypka Antkowi na brodzie wyskoczyła do tego wszystkiego. Jak nic w tym tygodniu idę do lekarza upewnić się, że to faktycznie dobry strzał z mojej strony i nic większego ponad te cholerne trzonowce nie ma.
   Największy dramat jest w nocy oczywiście, co pewnie dla żadnej mamy nie będzie zaskoczeniem. Antoś budzi się często, ciągle chce cysia, przez co ja znów nie dosypiam. Czasem nawet się nie wybudza do końca, ale płacze przez sen, co też mnie budzi. Śpi dużo. Ten ból i to wszystko razem wzięte musi go bardzo męczyć i obciążać cały organizm.
   Biedactwo. :( Niech te piątki już wyjdą, bo po prostu dramat jest straszny i już nie wiem sama, jak mam temu mojemu dziecku ulżyć.

środa, 4 kwietnia 2012

Kwestia zaufania?

   Po powrocie z PL mam mieszane uczucia. Jak zwykle zresztą. Z jednej strony - dobrze pobyć u rodziców, dać się odciążyć od gotowania i sprzątania, Antkowi dać okazję do kontaktów z dziadkami, dziadkom - do kontaktów z jedynym wnukiem...
   Nie da się jednak ukryć, że nasze (moje i moich rodziców) podejście do rodzicielstwa jest KOMPLETNIE różne. Przez 3 dni byłam obok tego i pozwalałam w zasadzie im radzić sobie z Antkiem tak, jak uznają za stosowne (i z jego reakcjami na te próby :P). Ale czwartego dnia zaczęło mi to już przeszkadzać, a piątego dziękowałam światu, że już wyjeżdżamy, bo kłótnia między mną a moją mamą byłaby nie do uniknięcia.
   Przede wszystkim: wszechobecne "no jedz ładnie". Dziecko ma w kółko jeść. Babcia biegająca za nim z łyżeczką po pokoju, żeby zjadł do końca jajko (którego nie chciał). Podtykanie pod nos co chwila przekąsek. Dla dziecka z gorączką - propozycja ciasta (??). I komentarze przy jedzeniu, non-stop: "No jedz ładnie, jedz, no zobacz, jak mama ładnie je, O! Jak ładnie jesz! No ślicznie, no jedz, jedz, mięsko zjedz, no zobacz - tu masz." Moje dziecko chyba trochę zgłupiało z tego wszystkiego, bo w domu od zawsze je samo, je, kiedy chce i tyle, ile chce i żadnych dodatkowych zachęt z naszej strony nie potrzebuje (a kto czyta moje wypociny to wie, że Antek przejawia OGROMNY apetyt). A babcia z dziadkiem jak nawiedzeni jacyś na punkcie jedzenia. Jeszcze rozumiem, że mogliby być przewrażliwieni, gdyby Antek był jakiś chudy, "niejadkowy" czy coś, ale nic z tych rzeczy. Skąd więc ta jedzeniowa paranoja? No i to rozdrabnianie wszystkiego do konsystencji papki, krojenie kotlecika mielonego na milion miniaturowych kawałeczków... Rany, Antek ma prawie 20 miesięcy! Ma 16 zębów, UMIE GRYŹĆ!
   No kosmos.
   Druga rzecz: pełna kontrola nad dzieckiem. "Nie, tego nie ruszaj, tu nie idź, nie - tego nie wolno, to zostaw - tu masz piłkę, tym się baw." A tu nowe tereny, mnóstwo nowych mebli i sekretnych szuflad pełnych skarbów, a oni ciągle z tą piłką. A Antek chce pilota od tv obsługiwać, bo takiego cuda w domu nie ma (tak, tak, nie mamy TV, WYOBRAŻACIE SOBIE?! :P). A on chce zobaczyć, do czego babci włóczka służy. Nie, nie i nie. Dom jest do oglądania, ale dotykać nie wolno. Niczego. Muzeum.
   No ale OK - ich przestrzeń, ich reguły.
   Najgorsze - bieganie za dzieckiem wszędzie i "pomaganie" mu, nawet, jeśli o tę pomoc nie prosi albo wręcz w ogóle jej nie potrzebuje. Na placu zabaw - zero samodzielnej zabawy dziecka, bo babcia cały czas ogranicza pole manewru w imię bezpieczeństwa. I do mnie w kółko: "Ania, no patrz na niego, zobacz, gdzie on idzie, przecież zaraz z tego spadnie!" Mówię, że Antek nie jest głupi, zna swoje ograniczenia, zresztą patrzę na niego cały czas (ale nie krążę koło niego jak sęp). Mama: "Ale to jest DZIECKO!" I biegnie wnuka ratować z nieistniejących opresji, mnie pewnie mając za matkę wyrodną i olewającą.
   Antek na spacery z babcią wychodzić nie lubił. Nie mogłam się pokapować aż do przedostatniego dnia, gdy wyszłam z nim na plac zabaw sama, bez towarzystwa babci i dziadka - dziecko szczęśliwe, radosne, 2h lata po placu zabaw i nie ma dość. Wspina się, buja, zjeżdża, skacze, dotyka piasku, trawy, siedzi na ziemi, bawi się jakimś porzuconym przez inne dziecko autkiem. Jest w raju. Robi to SAM, tak, jak on chce, a ja po prostu jestem do obserwacji i podziwiania jego samodzielności. Wracamy z placu przeszczęśliwi oboje. I dopiero wtedy do mnie dociera, że to może chodzić o babciną nadopiekuńczość. Że Antka to złości i dlatego jest marudny. Bo czuje się nadmiernie ograniczany. Bo babcia nie bierze pod uwagę jego "chcenia" i "nie-chcenia", tylko swoje. A szkoda.
   Ja wiem, że moja mama taka jest. Z niczyim zdaniem się nie liczy, zawsze wie lepiej, w ogóle mało umie słuchać drugiej osoby, za to zawsze pierwsza ma "dobre rady" w pogotowiu. Jest totalnie skoncentrowana na sobie. Inni mają jeść, ubierać się, robić i mówić to, co mamie odpowiada. W takim domu ja wyrastałam, co - uwierzcie - nie buduje zbytniego poczucia własnej wartości i pewności siebie. Ale i tak byłam uparta jak stado osłów i robiłam po swojemu, choć wiele mamy txtów i przekonań zostało ze mną do dziś, przeszczepione, niby-własne, bo słuchane przez kilkanaście lat.
   Antolka wychowujemy inaczej. Liczymy się z nim, jego małym zdaniem, jego coraz większymi przejawami własnej woli. Ufamy, że nie chce nam robić na złość ani się zabić celowo. Wierzymy, że jest zdolny do podejmowania decyzji, nawet, jeśli bywają błędne, bo tak właśnie nauczy się podejmować dobre decyzje z przyszłości. Wspieramy jego zainteresowania i np. jeśli chce przez godzinę w kółko wchodzić i schodzić po schodach, a wszystkie okoliczne zjeżdżalnie, huśtawki i inne Super Atrakcje dla dzieciaków ma głęboko gdzieś- to niech tak będzie. Jesteśmy pod ręką w-razie-czego, ale nie osaczamy dziecka w imię źle pojętej opieki. Mam wrażenie, że to świetnie działa. Bardziej bym się umordowała ciągle nadzorując i kontrolując moje dziecko, niż po prostu podążając za nim i jego potrzebami. Nie umiem tego niestety przetłumaczyć moim rodzicom. Może to wynika właśnie z tego braku zaufania do dziecka - że jest dość mądre, by zrobić coś samo, że wręcz MUSI samo zrobić wiele rzeczy, by się ich po prostu nauczyć, bo nie ma nic lepszego niż nauka przez doświadczenie (zamiast wykładów).
   W każdym razie wizyta nas częściowo zestresowała. Dobrze jest wrócić na swoje, choć tutaj nie mam dwóch dodatkowych par rąk i oczu, które mogą przechwycić dziecko, gdy ja potrzebuję zrobić coś bez niego. Trudno - coś za coś. Do PL już się w tym roku nie wybieram, więc ten kontakt, który Antoś miał teraz z dziadkami (i kotkiem! Bo kotek był postacią wręcz centralną zainteresowania mojego dziecka :P) musi mu wystarczyć na dłuższy czas.
   Chociaż moja mama już się zaoferowała, że w październiku może do mnie przylecieć i przez miesiąc pobyć z nami, żeby mi pomóc ogarnąć wszystko z dwojgiem dzieci. Fajnie. :) Ale już się zastanawiam, czy się przypadkiem nie pozabijamy nawzajem, ścierając się między sobą z naszymi poglądami na temat tego, co jest dobre dla moich dzieci. Zobaczymy. Do października jeszcze daleko. A poza tym - teraz to JA będę u siebie. :P