Z tego wszystkiego nie zanotowałam ważnej wiadomości: Antol ma już kolejne dwa zęby, dolne dwójki. Ta z prawej strony wychodziła baaaaardzo długo, chyba ze 3 tygodnie. Jak się w końcu przebiła, to zaraz pojawiła się też jej koleżanka z lewej strony. ;) Także 8 zębiszczów za nami, jeszcze tylko 12, bagatela. :P
Nastrój nadal do bani, żeby gorzej nie napisać. Pogoda pod psem dokłada mi swoje, niestety. Chodzę i warczę na Antka, który miągwi straszliwie: odreagowuje wyjazd + złapał na tym wyjeździe jakiś katar i cieknie mu z nosa, coś tam z lekka pokasłuje i ciągle chce do cyca, na ręce, tuli-tuli itd. Dobrze, że ugotowałam wczoraj wielki gar zupy, który możemy teraz jeść przez 3 dni, bo inaczej bym się chyba zastrzeliła, jakbym miała jeszcze ogarniać kuchnię przy tym wszystkim.
Niestety, przez wzgląd na infekcję apetyt Antka spadł do zera (mam na myśli jedzenie inne niż mleko mamy, bo tego nigdy za wiele), jedzenie z tacki znów w 99% ląduje na ziemi, a Antonio dobitnie i głośno obwieszcza światu, że on już jest po posiłku, podczas gdy ja dopiero zjadłam dwie łyżki. :/
Brak mi dziś jakiegoś dobrego wydarzenia, czegoś pozytywnego. Ani na spacer, bo leje, bawić się Antonio jakoś w nic nie chce, sporą część dnia przespał wtulony we mnie, więc ja - siłą rzeczy - byłam uziemiona przez ten czas. I, żeby dobić się kompletnie, jakaś wysypka młodemu wylazła na plecach i ramionach. Winowajca na razie nieznany, poszukiwania już rozpoczęte, ale póki nie znajdę tego cholerstwa, nici z moich kulinarnych eksperymentów. :/ Damn, damn, damn.
Dziś jestem bardzo nie-optymistyczna. Bardzo.
Nastrój nadal do bani, żeby gorzej nie napisać. Pogoda pod psem dokłada mi swoje, niestety. Chodzę i warczę na Antka, który miągwi straszliwie: odreagowuje wyjazd + złapał na tym wyjeździe jakiś katar i cieknie mu z nosa, coś tam z lekka pokasłuje i ciągle chce do cyca, na ręce, tuli-tuli itd. Dobrze, że ugotowałam wczoraj wielki gar zupy, który możemy teraz jeść przez 3 dni, bo inaczej bym się chyba zastrzeliła, jakbym miała jeszcze ogarniać kuchnię przy tym wszystkim.
Niestety, przez wzgląd na infekcję apetyt Antka spadł do zera (mam na myśli jedzenie inne niż mleko mamy, bo tego nigdy za wiele), jedzenie z tacki znów w 99% ląduje na ziemi, a Antonio dobitnie i głośno obwieszcza światu, że on już jest po posiłku, podczas gdy ja dopiero zjadłam dwie łyżki. :/
Brak mi dziś jakiegoś dobrego wydarzenia, czegoś pozytywnego. Ani na spacer, bo leje, bawić się Antonio jakoś w nic nie chce, sporą część dnia przespał wtulony we mnie, więc ja - siłą rzeczy - byłam uziemiona przez ten czas. I, żeby dobić się kompletnie, jakaś wysypka młodemu wylazła na plecach i ramionach. Winowajca na razie nieznany, poszukiwania już rozpoczęte, ale póki nie znajdę tego cholerstwa, nici z moich kulinarnych eksperymentów. :/ Damn, damn, damn.
Dziś jestem bardzo nie-optymistyczna. Bardzo.