środa, 30 grudnia 2009

Mydełko FA

Kijanka (jak mówi Adaś) albo i kaczątko (jak mówię ja) na razie nie daje żadnych znaków życia... co jest raczej normalne jak się ma 5mm wielkości. :P Ale już zaczynamy się niecierpliwić: czy ta ciąża musi tak długo trwać i tak powoli? Żeby chociaż brzuszek był większy, jakieś pierwsze ruchy, COKOLWIEK! A tu nic.
   A nie, przepraszam - moje piersi są wielkie jak arbuzy. :P Wielkie i cholernie na wszystko wrażliwe. Ale przede wszystkim jednak ta wielkość, niespotykana u mnie nigdy wcześniej. W sumie fajnie - zaczynam wyglądem przypominać klepsydrę: wcięcie w talii nadal jest, biodra szeroko, biust też... Adam się cieszy - w końcu ma przez jakiś czas żonę-cycolinę ("chciałbym cię mydlić mydełkiem Fa, byłoby fajnie, szabadabada...") i straszliwie go to kręci. A że kijanko-kaczątko nie skarży się na żadne niedogodności w trakcie seksu, więc sobie nie skąpimy. :D Świąteczne kalorie trzeba jakoś spalić, prawda?

piątek, 25 grudnia 2009

Rodzinnie

Adaś już wie! :D I jest bardzo szczęśliwy... choć na początku w lekkim szoku, wiadomo. W końcu mogę otwarcie i szczerze dzielić się swoją radością z kaczątka. Jesteśmy na etapie kupowania sobie książki na temat ciąży i będziemy się szkolić. :P
   A na razie spokojnie zjadamy resztki po wigilii, tulimy się i marzymy o kaczątku (płci obojętnej). Słodko jest być razem, nawet w innym kraju.
   Ha! A ponieważ Gwiazdor sprezentował mi aparat fotograficzny, będą zdjęcia ciążowe i potem już kaczątkowe. :)

niedziela, 20 grudnia 2009

Kaczki

Dla was, czytających, to może dziwne, że nie mówię o dziecku "dziecko" tylko "kaczątko". To taka nasza, moja i Adama, zabawa od dawien-dawna. Pary zwracają się do siebie różnie: Misiu, Kiciu, Mała, kochanie, skarbie itd. My mówimy do siebie per "kaczorku" i "kaczuszko" (nie, nie ma to żadnego podłoża politycznego, wręcz zupełnie odwrotnie). Najstarsi górale już nawet nie pamiętają, skąd nam się to wzięło. Jest tradycja i już. A skoro będzie dzieciątko... no to "kaczątko". I już.
   Dalej mam lęki poronieniowe. Mam wrażenie, że w każdym momencie karuzela "ciąża" może się wyłączyć, a ja będę musiała wysiąść. Że obudzę się rano i odkryję krwotok stulecia. Że jak poniosę za ciężkie rzeczy, to organizm nie da rady. I takie tam . Katastrofistka ze mnie. :/ Ale uspokoiłyście mnie, dziewczyny, w kwestii jedzenia. Przecież to nie może być AŻ tak trudne - być w ciąży, nie? Miliony kobiet już przez to przechodziły, i to w mniej higienicznych i fajnych czasach niż teraz, gdzie dieta nie była taka zajefajna, gdzie nikt nie słyszał o "węglowodanach złożonych" i nie łykał multiwitaminy w tabletkach. Czyli - damy radę. To jeszcze tylko jakieś 8 miesięcy, pikuś. :P
   Dziś wybieram się na przed-wigilijne spotkanie do mojego ukochanego salsa-klubu. W końcu COŚ do roboty. Bo bezczynnego siedzenia w domu i "odpoczywania" mam już serdecznie dość.

Dwie kreski

A więc - na 99% jestem w ciąży. Wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują: brak okresu już od dobrego tygodnia, bolące piersi i test ciążowy, na którym jak byk pojawiły się magiczne dwie kreski. Margines błędu wielkości 1% zostawiam sobie, ponieważ nie konsultowałam się jeszcze z lekarzem. Ale to tylko formalność, prawda? :)
  Ta-da! Hurra!... a przynajmniej tak to powinno wyglądać, prawda? Dzika radość, jakaś fala ciepłych uczuć spływająca z chmurki... Nie. Nic takiego nie zaobserwowałam. Na razie. To znaczy: cieszę się taką głupią może jeszcze radością, że "kiedyś-tam-za-parę-miesięcy-coś-się-w-moim-życiu-zmieni". Ale na razie nie czuję żadnego wielkiego przełomu. Mówiąc krócej: czuję się normalnie, jak zawsze. Tylko te piersi bolą...
   Bardziej przeżywam teraz stany lękowe związane z natłokiem informacji na temat ciąży: co wolno, czego nie wolno, ile badań mnie czeka i na jakim etapie, co z seksem, co z poronieniem, bla bla bla. Tego wczesnego poronienia to się chyba naprawdę boję. Bo niby nie czuję, że jestem w ciąży, ale sobie już od paru dni powtarzam, że jednak jestem. I chyba byłoby mi przykro, jakby się nagle okazało, że jednak nie... że JUŻ nie... i że można ewentualnie starać się od nowa.
   I te wszystkie wady wrodzone, toksoplazmoza (biedny Filek, trochę go odpycham ostatnimi czasy i nie chcę się z nim tulić, bo a nuż-widelec to zaszkodzi dziecku i się urodzi upośledzone? A tego to bym chyba nie przeżyła), dieta. Wszystko jest, kurde blade, cholernie ważne. Przeczytałam nawet wywiad z jakąś, pożal się panie jedyny, dietetyczką, która zabrania jeść niemal wszystkiego, nawet sera żółtego, bo to "kaloryczne jest". A ja tyle lat jem i nic mi nie jest, i nagle w trakcie ciąży ten żółty ser będzie dla mnie taki szkodliwy... tak samo słodkie itp. Trzeba za to jeść sporo ryb (ale nie makrelę, bo to rtęć zawiera, a rtęć zła jest), bo kwasy omega; nabiał - bo wapń, kwas foliowy w tabletkach - bo rozwój struktur nerwowych dziecka; żelazo - bo mi grozi anemia; itd., itp. Nie sądziłam, że jedzenie to jest taka skomplikowana sprawa. I trochę mnie to śmieszy i polewam, ale z drugiej strony - no przecież chcę mieć fajne, zdrowe dziecko, tak? Więc gdzieś podskórnie się jednak przejmuję. Szlag by trafił te strony o ciąży w sieci, doprawdy. Może i bym jadła źle, ale bym była bardziej zrelaksowana. A przecież zestresowana kobieta też nie zapewnia najbardziej optymalnego środowiska dla dziecka...
   Jesteśmy... znaczy ja i mój zaczątek kaczątka... na jakimś 5-6 tygodniu ciąży. Czyli de facto na 3-4, ale te wyliczenia dodają 2 puste tygodnie od ostatniej miesiączki, więc i ja sobie dodaję. Zawsze to jakoś tak bardziej zaawansowanie brzmi: szósty tydzień. To już jest COŚ! Co nie? Chociaż ponoć kaczątko nadal wygląda jak kijanka o wielkości 2 mm. Więc trudno do czegoś takiego się emocjonalnie przywiązać.
   Adam jeszcze nie wie. Na razie tylko siostrze wypaplałam, no bo komuś musiałam po prostu! Toż to niecodziennie się takie rzeczy rodzinie oznajmia. Adaś wieść o kaczątku otrzyma drogą podchoinkową. Czekam już naprawdę niecierpliwie na 24 grudnia.