środa, 27 października 2010

Z lekarskiego punktu widzenia

Rzadko choruję. Do lekarzy nie chodzę prawie nigdy. Najczęściej do ginekologa na kontrolne wizyty, sporadycznie do dentysty. Przynajmniej tak było, dopóki nie byłam mamą. Teraz u lekarza jesteśmy non-stop, bo to szczepienie jedno z drugim, bo jakieś USG bioderek, bo mały ma jakiś katarek, ot-tak kontrolnie do ważenia itp. W życiu się tyle po lekarzach, szpitalach i przychodniach nie nabiegałam, jak przez ostatnie 2 miesiące.
   Generalna obserwacja jest taka, że medycyna to takie wróżenie z fusów dla zaawansowanych. Nauki ścisłej w tym jak na lekarstwo. Każdy lekarz mówi coś zupełnie innego i rodzic chodzi skołowany, co tak NAPRAWDĘ jest z jego dzieckiem. Ot, chrypka. Antolek chrumka i wydaje odgłos z gardziołka, jakby miał je podrażnione. Może nosek zatkany? Sama nie wiem. Aspirator nic nie wyciąga, psikamy solą morską w spreju i nic to nie daje. Zatem wizyta u pediatry:
   PEDIATRA I: To alergiczne jest. Mają państwo jakieś zwierzęta? Kota... no tak, koty uczulają najbardziej. Trzeba kotu ograniczyć dostęp do dziecka. Może to też roztocza - na wszelki wypadek wszystkie pluszaki wyrzucić, uwaga na zasłony i inne tkaniny, w których roztocza mogą żyć (np. kocyki). Pan ma alergię na sierść? No, to sprawa jasna. Dziecko jest w grupie ryzyka. Pani karmi piersią? Świetnie, to karmić jak najdłużej, ale z diety musi pani wyeliminować białko mleka krowiego, orzechy, seler, czekoladę, itp. Tu jest recepta na preparat do noska, podawać też witaminę C w kropelkach.
   PEDIATRA II: To od zmiany temperatur: w domach ciepło, a na dworze zimno, więc gardło jest podrażnione. Wiele dzieci teraz tak ma. Nie przejmować się, psikać solą morską i podawać wit. C w kropelkach. Alergia? Raczej nie. Karmi pani piersią? To dobrze. Ale z diety proszę wyeliminować mleko krowie. Przetwory takie jak jogurt czy kefir może pani jeść, ale broń boże żadnego sera żółtego, nic wzdymającego - fasolę, groch, kapustę ograniczyć. Widzę natomiast, że jest pewna asymetryczność w ciele. Główka głównie na prawą stronę trzymana... ja pani dam skierowanie do neurologa.

   Diagnozy dwie, leczenie praktycznie to samo. Mam poczucie, że gdybym poszła do trzeciego pediatry, to dostałabym trzecią diagnozę, różną od dwóch poprzednich, ale pewnie i tak jedynym wyjściem byłoby podanie witaminy C oraz psikanie do noska roztworem soli. Co też robimy. W alergię nie wierzę, tym bardziej, że się jak głupia katowałam przez ponad 1,5 miesiąca dietą Bez-Niczego-Co-Może-Uczulać, wprowadzałam po kolei wszystkie produkty uczulające, z ręką na sercu, obserwując małego i co? I nic, nic mu nie jest, ani od pomidora, ani od kefiru, ogórka (nawet kiszonego), od kapusty, fasoli zresztą też nie, nie uczulają go orzeszki, jajka, ryby ani kompletnie nic. Kto nam zasugerował tą niby-skazę białkową? Moja zdecydowanie najbardziej "ulubiona" pani położna. :/ Kot Antka omija szerokim łukiem, bo się go zwyczajnie boi. :P Więc trudno będzie mu jeszcze bardziej ograniczyć dostęp do dziecka. A z całą pewnością nie pozbędę się go z domu, bo to jest mój kotek i już!
   Nie lubię lekarzy chyba właśnie za te domysły. Nikt tak naprawdę nie wie, co jest przyczyną, ale każdy ma swoją teorię. Ot, taka zgadywanka. Czasem zastanawiam się, czego tak naprawdę uczą się ci studenci na uczelniach medycznych...

środa, 20 października 2010

Kryptonim: Wojciech

Na święta Bożego Narodzenia uciekamy z Polski do Irlandii. Adamowi kończy się urlop i musi tam jechać, ot,choćby po to, by złożyć wypowiedzenie i odpracować ostatnie 2 tygodnie. Czy tak się stanie, to już inna sprawa... No ale jak mus to mus - lecimy razem. W końcu na święta rodzina powinna być w komplecie. Antoś też oczywiście będzie leciał, potrzebny jest więc paszport.
   Dnia pewnego wybraliśmy się całą trójką do urzędu, aby wyrobić stosowny dokument. Ludzi w urzędzie brak, totalne pustki. "To świetnie - myślę. - Pójdzie raz-dwa". No ale trzeba też zrobić małemu paszportowe zdjęcie... Ja zostałam wypełnić wniosek, a Adam z Antkiem pod pachę poszedł szukać fotografa. Naczekałam się na nich baaaardzo długo. W końcu wrócili z fotką, na której nasz piękny synalek wygląda jak... naburmuszony, wielki tłuścioch. Ponoć robili mu ok. 10 różnych fotek, ale żadna nie spełniała urzędniczych wymogów: otwarte oczy, zamknięte usta, wzrok wprost na fotografa. Tylko to jedno, choć nie do końca te oczy są otwarte, a ta buźka zamknięta. Głowa totalnie opadła mu na piersi, przez to zrobił się nie tylko podwójny, ale i potrójny podbródek. Mąż orzekł, że Antoś wygląda tu jak Wojciech Mann (z całym szacunkiem dla pana Manna). :P A tak liczyłam, że sobie zdjęcie paszportowe Antka do portfela wsadzę, ale takiego brzydalka z potrójnym podbródkiem chyba sobie daruję. :P Swoją drogą - to trzeba mieć prawdziwy antytalent, żeby Antowi zrobić tak nieładne zdjęcie. My pstrykamy mu "słit-focie" niemal codziennie i zwykle wychodzi przekapitalnie!
   Co mi nasuwa temat pseudonimów dziecięcych. Kiedyś na blogu Luthien czytałam o licznych przezwiskach dla dwumiesięcznego Leosia. Postanowiłam się zainspirować i wyłowić antkowe pseudonimy, których jest sporo:

- Antolek-pitolek (bo się rymuje :P),
- Kaczorek,
- Robal,
- Piszczałka,
- Małpeczka (nie wiem, czemu tak mi wyszło, ale często tak do Antka mówię),
- Wojciech (to Adama pomysł),
- Cypis (wymysł położnych ze szpitala, ze względu na bujną czuprynę),
- Antoniusz (to znów mąż),
- cała gama pochodnych od "Antoni", czyli: Antoś, Antosz, Antolek, Antoszek, Antonio, Antol, Antek, bardzo rzadko "Tosiek",
- Bobas (tak nam zostało po ciąży, w której często określaliśmy maleństwo w brzuszku mianem bobasa)
- Chomiczek (bo ma te policzki takie pucołowate!)
- Dziabąg,
- Ciumasek.

Ufff, tyle pamiętam. A wy jak nazywacie swoje dzieciaczki?

sobota, 16 października 2010

Niepostrzeżenie mija czas...

Dopiero co chodziłam z wielkim brzuchem, po którym została tylko mała oponka. Dopiero co rodziłam dziecko w szpitalu. Ledwo co zaczęliśmy się uczyć być rodzicami. Bum! I już minęły dwa miesiące. Jest coś niepojętego w fakcie, że dni mijają wolno jeden za drugim, trochę ślamazarnie i człowiek zastanawia się, czemu to tak wolno idzie, a potem nagle budzi się po paru miesiącach. :P
   W sumie czas na podsumowania, ale nawet nie wiem, o czym pisać. Wielkich przełomów nie było i nie ma. Tak, coraz wyżej i dłużej Antoszek jest w stanie trzymać swoją główkę, ale to takie trywialne... Tak, wodzi oczami za przedmiotami i ludźmi - wiadomo. Rozdaje na prawo i lewo mnóstwo cudownych, słodkich uśmiechów. Najczęściej do mamy i taty, ale generalnie jest mu wszystko jedno, może być jedna z wielu przyszywanych "cioć". :P
   Czy coś go szczególnie wyróżnia? Hmmm... może fakt niespania w ciągu dnia? Nawet w chuście Antek zasypia na max. 1h, a potem otwiera oczy i siedzi sobie w chuście, patrząc na świat z tej perspektywy. Zasypia też słodko w samochodzie, bo on buczy jednostajnie i kołysze. Za to po kąpieli, wieczornej porcji ciumka i kołysanek Mini mini 1, bobas zasypia na pełne 6h, czasem nawet na 7h... więc na karmienie nocne budzi się raz, w okolicach 2:00-3:00, a potem już rano przed 7:00. Wysypiam się więc jakby bardziej, choć nie jest to szał leniuchowania do 10:00, niestety. :P
   Antolek testuje też coraz to nowe dźwięki. Widać, jak się stara odtworzyć to, co przed chwilą do niego powiedziałam, ale mu nie wychodzi. Czasem więc wydobywa mu się z dziobka tylko pisk albo głośne: "Aaaa!", ale czasem... czasem zdarza się, że to nawet brzmi jak coś sensownego, np. "ojoj" albo "hau" (kaczątko zamienia się w małego psiaka?). Jest też mnóstwo kombinacji z głoską "g": gu, ga, gli... Powtarzam za nim te jego dziwne kombinacje, dodaję własne i tak sobie gadamy. W ogóle bardzo dużo mówimy do Antka, od samego początku. To nic, że większości z tego nie rozumie, ale niektóre słowa mam wrażenie, że kojarzy z konkretnymi czynnościami: "cium" na karmienie, "kąpu-kąpu" na kąpiel wieczorną, "brum-brum" na jazdę autkiem. No dobra, to nie są mądre słowa, ale coś dla nas i dla Antola oznaczają. Trzeba się jakoś komunikować, tak?
   Poza tym Antoś jest spokojny i wiecznie ciekawy świata. Płacz pojawia się tylko z przemęczenia, bólu lub głodu i łatwo te płacze rozróżniamy. Nie lubi zostawać wieczorem sam na dłużej w pokoju, np. jak ja chcę przygotować wszystko do kąpieli. Wtedy krzyczy i mnie przyzywa, jakby przeczuwając, że oto przyszedł wieczór i zaraz się pożegnamy na dłużej, bo trzeba będzie iść spać. Robi się z niego mała przylepka wieczorna. Bywa to uciążliwe czasami, ale nie gniewam się o to. Ot, taka uroda niemowlęctwa. :)
   Już zaczął się nam miesiąc trzeci. Jestem bardzo ciekawa nowości, które nam przyniesie.

środa, 13 października 2010

Pieluszkowo

Jeszcze gdy kobieta jest w ciąży, pojawia się jeden ze standardowych dylematów okołodziecięcych: jakie wybrać pieluszki? Tetrowe - tanio, wielorazowe; czy "pampersy" - łatwiejsze w obsłudze jednorazówki, w których dzieciom jest zawsze sucho?
   Dorzucam trzecią opcję do tego, jakże skromnego jednak, wyboru: pieluszki wielorazowe, ale nie tetra. :) Jak to wygląda? Ano tak:
Wygląda to, jak jednorazówka, ale jest z materiału i daje się prać. Jest tych pieluszek kilka rodzajów (odsyłam pod link Ekobaby). My zdecydowaliśmy się na opcję "kieszonka": w taką właśnie kieszonkę, którą zresztą widać na fotce, wkłada się chłonne wkłady (jeden albo dwa, zależy jak dużo dziecko jest w stanie zrobić na jeden raz), a gdy dziecko zrobi siku albo kupkę, całość się pierze. Plusem wyjmowanych wkładów jest to, że taka rozłożona na części pieluszka szybciej schnie. Chociaż istnieje też oczywiście opcja "all-in-one", gdzie wkład jest na stałe. Używa się tak samo, tylko dłużej schnie, bo jest więcej warstw materiału naraz.

Takich pieluszek trzeba sobie zakupić ok. 12-20, w zależności od tego, jak dziecko często się wypróżnia i tego, jak często my chcemy robić pranie takich pieluszek (codziennie, co drugi dzień, co trzeci...). Wiadomo - im mamy ich więcej, tym rzadziej trzeba ładować pralkę. Posiadają regulację wielkości, więc nadają się dla dzieci w każdym wieku, od noworodka począwszy. Minus - jednorazowy koszt takich pieluch to niemała kwota (za jedną pieluszkę ok. 25zł, czasem więcej, zależy ile naraz kupujemy i skąd, odradzam Allegro!), ale w planie długofalowym zwraca się z nawiązką. Tym bardziej, że pieluszki te można spokojnie wykorzystać i przy drugim, i trzecim, i kolejnym dziecku.

Plusy? Ekologiczne, finansowe + łatwiejsze uczenie dziecka, czym jest nocnik i do czego służy. :P
Minusy? Duży koszt jednorazowy oraz większa uwaga skupiona na dziecku, jeśli chodzi o potrzeby fizjologiczne, bo nie jest mu już zawsze sucho i trzeba szybko reagować. Ale to może być dla kogoś plusem... dla mnie jest. :)

Nie, jeszcze z nich nie korzystam. Na razie jestem w sferze "pampersowej", ale to był wybór świadomy i z premedytacją. Najpierw chciałam się spokojnie ogarnąć jako matka, poznać moje dziecko i jego potrzeby oraz przeczekać okres, kiedy kupki pojawiały się praktycznie po każdym karmieniu. Teraz jest jedna, góra dwie dziennie, a Antol wyrósł już dawno z rozmiaru "2" jednorazówek. Kupiliśmy więc ostatnią paczkę "trójek" i na tym poprzestaniemy. Dziś dostałam becikowe i od razu zamówiłam wielorazowe pieluszki. Teraz, jak zwykle, czekanie na przesyłkę. Pewnie dopiero po weekendzie. I zacznie się nowa przygoda. :)

piątek, 8 października 2010

Samotny tydzień

Pisałam o tym, że mąż mnie na tydzień "porzucił" i zostałam sama w domu z Antkiem. Wiedziałam, że będzie to ciężki tydzień, ale nie sądziłam, że aż tak. O.O Do czwartku jeszcze było całkiem fajnie: udawało mi się ogarnąć wszystko, nawet w miarę regularnie jadłam, były spacerki i cudne kąpiele Antoszka, potem spokojne kołysanki i czas dla siebie wieczorem. Ale chyba zmęczenie dało znać o sobie w piątek, gdy młody miał jakiś atak płaczu późnopopołudniowego i nie uciszało go nic, od ciumka, noszenia na rękach, po zabawki, masaże, leżenie na plecach/brzuszku itp. Wył i wył, a ja nie znajdowałam już w sobie żadnych pokładów czułości i empatii i chciałam, żeby Antek się po prostu zamknął. Albo chciałam go mordować albo uciekać gdzieś, gdzie go nie ma, a ja mam czas iść siku. Gdzie nie muszę 24h na dobę czuwać nad szczęściem i bezpieczeństwem mojego dziecka i mogę zająć się np. czytaniem książki. Gdzie nie jestem na godzinę uziemiona na kanapie z dzieckiem na ręku, bo Antol postanowił zasnąć przy cycu i wiem, że jak go odłożę do łóżeczka, to się od razu przebudzi i zacznie płacz... W sobotę byłam już bliska załamania nerwowego, bo płacze popołudniowe nie odchodziły, za to ja wychodziłam z siebie. Chronicznie niewyspana, z lekkim niedożywieniem (nie dość, że czasu brak, to jeszcze ta dieta pierońska) i kompletnym brakiem pomocy ze strony kogokolwiek: mąż daleko, rodzina i znajomi to samo... Dzwoniłam do Adama i żaliłam się na swój los, ale to nie przyspieszyło jego powrotu w żaden sposób. Mało tego - w niedzielę wrócił późnym wieczorem, o co byłam na niego zła, bo czekałam jego powrotu jak kania dżdżu. Liczyłam na godzinę 16:00... no może 17:00, a mąż wrócił ok. 20:30.
   Odchorowywałam ten samotny tydzień przez kolejne kilka dni. Popłakiwałam w duchu, jakie mam beznadziejne życie, że ciuchy za małe albo stare i brzydkie, że się ze mnie robi "mamuśka", a ja tu chcę być jeszcze młoda i fajna, że jest nudno i jałowo, i różne inne żale w podobnym temacie i kształcie. Jednego dnia w ramach remanentów w życiu i głowie, wywaliłam wszystko z szafy, a potem układałam i segregowałam. Część poszła do wyrzucenia, bo się jej należało, reszta leży zgrabnie poukładana w kosteczkę do dnia dzisiejszego - znak porządku w życiu w ogóle. We wtorek uciekłam wieczorem na salsę i nie było mnie do północy - ach, jakże oczyszczające duszę jest takie urwanie się z domu, zrobienie na bóstwo i spotkanie dawno nie widzianej wiary z Muchos. A w środę kolejna ucieczka na jogę (tak, zapisałam się na Ashtangę!). Wszystko razem plus obecność męża, plus obecność koleżanki, która stała się naszą lokatorką na czas studiów, sprawiło, że wróciłam do równowagi. Znów mogę gugać do Antosia z autentyczną radością w oczach i nie przeszkadza mi, że czasem wisi przy cycu i przysypia. Przecież jest wtedy taaaaaki słodki. :D

niedziela, 3 października 2010

Położna środowiskowa - ekspert ds. noworodków?

Obiecałam i piszę. Najwyższy to czas, bo połóg za mną i wizyty pani położnej także skończone. A historia z położną warta jest uwiecznienia dla potomności, póki wszystkie txty jeszcze w pamięci świeże. No i ku przestrodze przyszłych mam z Poznania - uwaga na panią Jolantę N!
   Przed porodem się kwestią położnej środowiskowej w ogóle nie zajęłam. Nie wiem, pewnie pomroczność jasna mnie jakaś naszła czy co. A tu po porodzie, w szpitalu, podają mi bibułkę do badania krwi na fenyloketonurię, mukowiscydozę i coś-tam-jeszcze-bardzo-skomplikowanego i każą krewkę małemu pobrać z piętki przed upływem siódmej doby życia bobaska, i że ma tym się zająć położna właśnie. I szwy moje też ona ma niby ściągnąć. Skąd się bierze taka położna? - pytam. - A to musi pani sobie sama znaleźć. - odpowiada pielęgniarka i zostaję z problemem sama.
   Przyjazd do domu i pierwsze co, to Wujek Google. ;) Znajdujemy namiary na położną niedaleko nas, jest telefon. Dzwonię i dzwonię cały dzień, nikt nie odbiera. Trochę się denerwuję, bo nie wiem, na kiedy pani ma terminy jakieś, a przecież tu czas jest ważny (mniejsza o szwy, ale ta krewka). W końcu wieczorem odbiera jakiś pan i przekazuje słuchawkę pani. Pani mówi, że może być nawet dziś. Cieszę się straszliwie, że będziemy to mieć z głowy tak szybko. Poza tym na dziś przewidziane jest pierwsze domowe kąpanie Antoszka, to jakaś fachowa rada się przyda.
   Ok. 20;00 w drzwiach staje starsza, niska, korpulentna kobiecina. Wchodzi pewnie i zaczyna się szarogęsić: gdzie jest to, tamto, czy karmię piersią itd. Oki, powinna się wypytać - myślę sobie. Coś mnie w jej głosie denerwuje, ale może przewrażliwiona jestem? Pani w końcu zajmuje się tym od dawna, to się zna, nie? Nagle pada pytanie o przewijak. Zgodnie z prawdą mówimy, że przewijaka nie posiadamy i posiadać nie będziemy. Pani położna patrzy na nas ze zgrozą w oczach i mówi wyniośle, że jak nie ma przewijaka, to ona się nie podejmuje opieki nade mną i dzieckiem, i już jest gotowa do wyjścia, już widzę, jak szuka wzrokiem drzwi. Dębiejemy z mężem całkiem serio - jak to? To posiadanie odpowiedniego ekwipunku jest warunkiem koniecznym do uzyskania pomocy pani położnej? W zasadzie powinnam już w tamtym momencie pani te drzwi pokazać i szukać sobie kogoś innego, ale brnę dalej, bo niepokoję się o badanie krwi małego, żeby odbyło się w terminie. udaje nam się panią zatrzymać, ale przez cały czas muszę wysłuchiwać, jak to sobie zniszczę kręgosłup od ciągłego schylania się. I że czekają mnie masaże, rehabilitacja i bogowie wiedzą co jeszcze. Wymieniamy z mężem znaczące spojrzenia, ale skoro już się zdecydowaliśmy...
   Miejsce a la przewijak w 5 sekund tworzymy ze złożonego koca przykrytego ręczniczkiem. na to pani położna kładzie jeszcze jeden ręcznik, pod wanienkę też podkłada ręcznik... Mąż biega do szafy po kolejne potrzebna pani ręczniki jak opętany i klnie pod nosem. Ja stoję tylko z Antkiem na rękach i patrzę na cyrk, który dzieje się na moich oczach. Kładziemy Antoszka na "przewijaku" i pani zaczyna nas "uczyć" kąpania bobasa. Myje mu oczka, rozbiera dość bezceremonialnie i pakuje do wanienki. Antek zaczyna wrzeszczeć jak opętany. Stoję obok i mówię do niego, serce mi się kroi, ale pani położna jest mało przejęta:  myje Antka trochę jak kawał mięsa, szybko i szorstko, bez śladu spokoju i czułości. Antek krzyczy dalej, nie podoba mu się to jak cholera. Pani położna oznajmia nam, laikom, że niektóre dzieci "tak mają", a chłopcy to już zwłaszcza, bo nie umieją czerpać przyjemności z kąpieli (????). Na usta cisną mi się różne słowa, z 'seksizm' na czele, ale milczę, bo chcę się pani położnej pozbyć jak najszybciej. W myślach ciągle zastanawiam się, który to niby gen u chłopców odpowiada za niechęć do kąpieli. Pani położna chyba trzykrotnie podkreśla, że ma 40letnie doświadczenie jako położna, to się zna.
   Antoszek już wytarty i przy piersi, spokojny. Pani wypisuje tony papierków, przy okazji rozgaduje się o swoim mężu i córce, co mnie kompletnie nie interesuje. Już prawie 21:00. Pytam, co z tą krewką i ze szwami. W sumie to tylko tego chcę od tej baby niesympatycznej i obyśmy się już nigdy nie spotkały. A pani zbiera swoje papiery i mówi, że to "następnym razem". O.O Zaraz, zaraz - to ona planuje "następny raz"?? Ale ja nie planuję! Pani mówi, że może przyjść jutro. Odraczam wizytę na piątek, 10:00 rano. Za panią zamykają się drzwi, a my zastanawiamy się usilnie, dlaczego mamy takie pieskie szczęście do "fachowców"...
   Piątek. 10:00, 10:15, 10:20 - nie ma jej. Dzwonię na nr stacjonarny, innego zresztą nie mam - nikt nie odbiera. 10:30 - dzwonię drugi raz, nic. Może zapomniała i nie przyjdzie? - niby się cieszę, ale ciągle ta krew do badania wisi nad nami. 11:00 dzwonek do drzwi. Pani wchodzi jakby nigdy nic. Żartuję, że już straciłam nadzieję na jej wizytę, bo czekamy od godziny. Pani oburzona mówi, że przecież ona od rana pracuje i nie rozumie mojego oburzenia. Ja znów baranieję, bo przecież sama ostatnio zaproponowała tą 10:00 rano. Ech... tylko spokój... wdech i wydech. Pobiera krewkę, wypytuje nas o kąpanie Antoszka. Mówię, zgodnie z prawdą, że mąż się  tym zajmuje, ja tylko asystuję. Pani robi minę lekkiej dezaprobaty i tłumaczy nam, że ok, może tak być, ale trzeba bardzo uważać, bo jednak mężczyźni to mają inną budowę, ręce dłuższe niż kobiety i mogą nie do końca wyczuwać, jak głęboko zanurzają dziecko w wodzie (???). Ja stoję osłupiała, mąż pod nosem mamrocze, że nie cierpi tej baby, która mu sugeruje, że nie umie się zająć własnym dzieckiem. Pani na koniec przecina tylko jeden mój szew i mówi, że reszta... następnym razem! Zapowiada się na wtorek i już jej nie ma. Zaczynam się zastanaiać, ile jeszcze wizyt planuje pani położna...
   Wtorek. Ściąga mi resztę szwów. Konspiracyjnym szeptem dodaje, że mam dość duże wargi sromowe, że to może przeszkadzać we współżyciu i że ona ma namiary na miejsce, gdzie sobie można ten "defekt" operacyjnie zmniejszyć. Mam ochotę parsknąć śmiechem, ale chyba nie wypada, więc dziękuję pani za "radę", ale skorzystać nie zamierzam. Delikatnie wypytuję, czy ona zamierza tu jeszcze przyjść i po co. Pani deklaruje, że się odczepi, jak młodemu kikut pępowiny odpadnie. Kikut odpada dwa dni później, pani przychodzi obejrzeć i deklaruje, że dopóki w pełni się nie zagoi, to przychodzić będzie dalej. Grrr... W międzyczasie jedziemy do rodziny na półtorej tygodnia i zapominamy o pani położnej. Więc pani przypomina nam o sobie już po tygodniu smsem: że była u nas dwa razy i nas nie zastała, że czeka na telefon od nas, i przypomina mi, że nadal jestem pod jej "opieką". Wracamy w niedzielę wieczorem, a w poniedziałek pani znów jest u nas. Pępek już dawno zagojony, ale pani ogląda i notuje swoje spostrzeżenia w książeczce zdrowia. Ku mojej wielkiej radości oznajmia, że to była ostatnia wizyta, ale też od razu napomyka, żeby przy drugim dziecku dać jej znać. Z nad wyraz uprzejmymi uśmiechami żegnamy panią, zamykamy drzwi i obiecujemy sobie solennie, że NA PEWNO się z nią już nie skontaktujemy.