czwartek, 31 stycznia 2013

Jak się wali... cd.

   W domku jesteśmy po 20:00 czasu irlandzkiego. Ufff... Home, sweet, home, choćby i wynajęty. ;) Antoś wpada w prawdziwy szał radości, biega po wszystkich pokojach i kątach, wywleka tony swoich zabawek, których nie widział przez prawie 2 miesiące. Chce się bawić wszystkimi naraz. ;) Widzę, jaki bajzel robi, ale nawet nie mam siły reagować. On też musi odreagować jakoś. Jutro się posprząta. Albo pojutrze. Spoko.
   Najważniejsze, że nazajutrz rano mam iść na kolposkopię do kliniki. W ciąży na prywatnej wizycie u polskiego ginekologa zrobiono mi standardową cytologię, która niestety nie wyszła dobrze i potrzebne było dodatkowe badanie. Rano w poniedziałek zostawiam więc męża z dwójką dzieci samego i lecę na badanie. Rozsiadam się na krześle ginekologicznym, zapada decyzja, że będzie biopsja. Ok. Spoko. Skoro potrzeba... Jestem mega spokojna, nawet nie boli jakoś szczególnie - nie taki się ból przeżyło. ;) Zabieg jest krótki, dostaję wkładkę, bo lekko plamię po tej biopsji. Mam zakaz seksu, pływania i używania tamponów przez tydzień, póki szyjka się nie wygoi. Ok. Luz.
   Idę z kliniki pieszo WOOOOLNO. Boli jak diabli przy każdym kroku, gorzej jak po porodzie. :/ Krok kaczki - znacie to? Dowlekam się do centrum handlowego, gdzie mąż zabrał dzieciaki, żeby się ze mną spotkać. Muszę coś zjeść, kupujemy jakiś kawałek pizzy na wynos, ja karmię Alę, Antoś podjada mi pizzę. Potem przebieram Alutce pieluszkę, pakuję ją do chusty i idziemy do domu. Popołudniu ma przyjechać koleżanka.
   Idę do toalety w domu zmienić tą wkładkę, którą dostałam z kliniki. Trochę leci tej krwi, ale jak przy okresie, nawet mniej. Spoko, pewnie do jutra się wygoi. Bawię się z dziećmi, karmię Alę, noszę... Czuję, że krwi leci jakby więcej. Zanim przyjedzie Marianna będę musiała się przewinąć aż 3 razy, średnio co 30 minut... Dużo tej krwi, cholera, to tak ma być? No nic, przeżyjemy. Przyjeżdża kumpela, siedzimy, gadamy, potem kąpanie dziabągów, usypianie, cycanie... Dalej leci ze mnie tej krwi jak cholera. Trochę się już niepokoję, ale idę spać. W nocy budzę się w kałuży krwi, podpaska totalnie przesiąkła. a wraz z nią dwa ręczniki złożone na pół... Przebieram się, podmywam, idę dalej spać, bo jest środek nocy. Rano znów budzę się zalana krwią, pidżama, prześcieradło, wszystko... Jest źle, jadę do kliniki. Znów na fotel ginekologiczny, badają, sprawdzają. No leci faktycznie dużo, nie powinno tak być, nikt nie wie, dlaczego tak jest. Trzeba tamować, jakieś szwy, coś jeszcze. Miła pani doktor kombinuje i kombinuje, woła na konsultację innego lekarza. W końcu mówią, że jest OK, ale mam teraz przez minimum 30 minut leżeć i odpoczywać, a oni zrobią badania krwi, czy nie straciłam za dużo.
   Przychodzi Adam z dziećmi, Alę trzeba nakarmić. Antoś bawi się ciśnieniomierzem, jest wesoło. Wraca pielęgniarka z wynikami krwi - wszystko ok, krwawienie też ustało, mogę iść do domu, tylko mam teraz antybiotyk brać przez kilka dni, bo jest możliwość zakażenia. Czuję się dobrze, nic mnie nie boli, krew nie leci. Mąż idzie do pracy na nockę, zostaję sama z Dziabągami. Kąpanie, noszenie, usypianie - spoko, wyrabiam się świetnie, mam dobry nastrój i nagle... kap, kap, kap - czuję, że znów ze mnie leci. Ok, spoko, może to tylko tak trochę. Jedna podpaska, druga, trzecia... Jest tak, jak wczoraj. Dzwonię do męża - co robimy? Boję się kolejnej krwawej nocy, jestem tu sama dziećmi... Mąż dzwoni do koleżanki, przyjedzie, ma wolny dzień. Po drodze każę jej kupić puszkę mleka w proszku, na wszelki wypadek. Rozważam wizytę w szpitalu. Dzwonię tam, gdzie rodziłam, bo tam mam blisko, 5 minut pieszo. Pani w słuchawce radzi jechać tam, gdzie mnie szyli, bo tam mają moje dane i w ogóle. Damn! Dzwonię do drugiego szpitala. Sympatyczna pani w słuchawce radzi, żebym nie przyjeżdżała w nocy, bo kolejka oczekujących liczy 14 osób, czeka się na lekarza 5h!!! O.O Przyjeżdża Marianna, decyduję się zostać - tamten szpital daleko, a jak Ala się obudzi głodna... Nastawiam się na krwawą noc, przynoszę duuuużo ręczników, idę spać. W nocy budzę się zalana totalnie krwią, przebieram, myję, wypada ze mnie wieeeelki skrzep krwi... Koszmar, środek nocy, dzieci śpią, czuję się im strasznie potrzebna... W pokoju obok śpi kumpela, na szczęście. Rano zwlekam się z łóżka, znów myję, znów skrzep... Jem jakieś śniadanie. Adam wraca z nocki, pyta, jak się czuję. Mówi: "Weź taksówkę". Żal mi kasy na taxi, poza tym czuję się ok, tylko zmęczona niewyspaniem. Jadę tramwajem. Ubieram się, zabieram dokumenty, książkę do czytania w tramwaju...
   Jest tłok, wszyscy rano do pracy jadą, nie ma miejsc siedzących. Stoję i czytam, czytam... nagle czuję, że mi duszno, głowa zaczyna boleć. Odkładam książkę do torby, słabo mi... Rozglądam się trochę rozpaczliwie - do przystanku w centrum jeszcze daleeeko. Czuję, że nie dam rady, zaraz padnę. W ostatniej chwili mówię do faceta obok mnie: "Chyba zaraz zemdleję..."
   Mam sen. Jakiś chyba nawet fajny sen. Budzę się myśląc, że jestem w domu. Patrzę - ludzie nade mną, ja na podłodze. Ktoś mnie ułożył w pozycji bezpiecznej, ktoś coś mówi, pytają mnie, czy wszystko OK... Ktoś mówi: "Ma krwotok, jeansy przemokły, dzwońcie po karetkę". Znów odpływam..
   Drugi sen, znów się budzę nie wiedząc, o co chodzi. Jakaś kobieta do mnie mówi, pyta, gdzie jadę, kogo powiadomić. Mówię, że do Rotundy. Ona przejęta, bo to szpital położniczy, myśli chyba, że poroniłam. Uspakajam - dziecko się dawno urodziło, jadę do kliniki kolposkopii. Telefon mam w kieszeni, pomagają mi go wyjąć, dzwonię do Adama: "Zemdlałam w tramwaju, jest karetka, zabierają mnie do szpitala". Mąż w szoku. Opieprza mnie, że żałowałam na taxówkę. Wiem, to moja wina...
   Przychodzą ratownicy medyczni, pomagają mi wstać, idziemy do karetki, kładą mnie na to rozkładane łóżko, dają tlen. Zimno jak cholera. Jedziemy. Po drodze wywiad: jak się nazywam, dokąd jechałam... Mam paszport w torbie, to sobie pan spisuje dane osobowe. Mówię o biopsji, o krwotoku...
   W szpitalu znów wywiad. Podłączają mi kroplówkę, potem drugą. Jest zimno. Mierzą ciśnienie: 74/45. Źle. Po trzech kroplówkach ciśnienie się poprawia, ale lekarka dyżurna mówi, że zatrzymają mnie na noc, bo straciłam za dużo krwi. Płaczę. Pierwszy raz. Wcześniej jakoś sobie myślałam, że dam radę ogarnąć, wrócić do dzieci. Ale mnie zatrzymają... Co z Alą? Czy będzie chciała pić z butelki inne mleko? Czy Adam ogarnie? Co z Antkiem? Qrwa, miało już być dobrze, mieliśmy odpoczywać po tej Polsce przeklętej, wyciszyć się, złapać rutynę dnia, a tu gówno... :/ Jestem zła o tą biopsję, to wszystko przez to!!! Miała być standardowa procedura, a wyszło jak zawsze... Czemu zawsze to MI się musi przytrafić??? Strasznie martwię się o dzieci, o męża, że nie mogę tam z nimi być...
   Wiozą mnie na salę, mówią, że czeka mnie zabieg, więc nie wolno mi jeść. Przychodzi lekarka, która robiła mi biopsję, potem ta, która mnie szyła we wtorek. Widzę po ich minach, że za cholerę nie wiedzą, co ze mną zrobić, co mi jest i w ogóle. Wypytują o inne krwotoki w przeszłości (brak), jakie miewam miesiączki (nie miewam od trzech lat, bo albo w ciąży jestem albo karmię i tak w kółko ;P), itd. Może jakaś wada krwi? Cholera wie. Wpychają mi do pochwy kilogram jakiejś ligniny, która ma zatamować krwotok. Zakładają cewnik. Leżę sobie z rurką z lewej, rurką z prawej, głodna, w jakiejś absurdalnej szpitalnej koszuli i czekam. Czekam. Nuda. Głodna jestem. Nuda, czekam. W końcu ok. 16:00 przychodzi lekarka (ta, co mnie szyła) i mówi, że skoro na razie ta cała lignina nie przemaka, znaczy - dobrze, tamuje krwawienie. Może lepiej jej nie ruszać na razie, nie będzie operacji. Mogę jeść, ale od północy znów nie mogę, bo jeśli rano się okaże, że nadal krew leci, to wiozą mnie prosto na salę operacyjną.
   JEŚĆ! Dają mi sałatkę... malusią... taką tyci-tyci. Damn it. Nie najadam się tym w ogóle, od śniadania nic nie miałam w ustach! Nie mam żadnego innego prowiantu ze sobą, bo Adam w szoku nic mi nie przyniósł, przyszedł tylko na moment dać mi Alę do nakarmienia. Pisał, że nie chce za bardzo pić z butelki, dużo płacze, pręży się. Martwi mnie to, ale Adam wydaje się spokojny, co mnie uspakaja. On o nią zadba, jest dobrze. Póki co karmię ją moim mlekiem, ale zaraz muszą iść - Antoś został z Marianną, bo dzieci nie wolno na oddział wpuszczać, Ala jest wyjątkiem, tylko ze względu na karmienie piersią...
   Moje cycki stają się nieprzyjemnie pełne od mleka, którego nikt nie spija - co to jest jedno karmienie??? Proszę o laktator. "Tak, tak, nie ma problemu, zaraz przyniosę" - słyszę od pielęgniarki. I od drugiej, po 4h... Od trzeciej, ze zmiany nocnej, słyszę, że jest tylko jeden na cały oddział i że pewnie teraz go ktoś używa. Daje mi dwie buteleczki i mam odciągać ręcznie... Pyszna rada, ale - nie umiem. :( Pomimo najszczerszych chęci odciągam tylko 20ml z jednej piersi, z drugiej w ogóle mi nie chce lecieć. Dostaję leki, idę spać...

cd. (muszę to na raty pisać, bo brak czasu i w ogóle. No i kto takie dłuuugie będzie czytał :P)
  

środa, 30 stycznia 2013

Jak się wali...

   Najpierw była kłótnia stulecia z moim ojcem. Wyprowadzka. Mama we łzach "nie rób mi tego, córeczko". Tułaczka od ciotki męża do koleżanki i z powrotem. Wylot do IRL. Kolposkopia w poniedziałek. Krwotok do środy. Karetka, szpital, powrót do domu.

   Dużo jak na ostatni miesiąc. "Obyś miał ciekawe życie" - starożytne przekleństwo. :/

   Chciałabym to jakoś po kolei opisać, żeby zapamiętać. Dla siebie i dla Was, czytających. Nie wiem, albo koniec świata idzie albo jakieś, cholera, przesilenie w moim życiu, że tyle naraz mi się zdarzyło, dobrego i złego. I nie wiem nawet, od czego zacząć. Hmm...

   No więc były gorzkie słowa, moje łzy, łzy mojej mamy nad moim "ciężkim losem" i moja decyzja "nie zostanę tutaj, choćby mnie miał piorun trafić, a spać miała pod mostem". Tel do męża: "Zabierz mnie stąd i to już!". Bilety lotnicze drogie jak diabli, nie dało rady przebookować. Jeśli wyprowadzka, to gdzie? Szybkie telefony po znajomych, rodzinie Adama. Idę do Dagmary, ale tylko do soboty, na weekend do cioci, potem znów Dagmara do weekendu, ciocia, a potem już lot. Trochę logistycznie zagmatwane, ale myślę sobie "dam radę". Rano pakowanie. Mama przychodzi co jakiś czas "nie idź, Ania, zostań". Nie zostanę, jestem stanowcza. Przebrało się. Nie dam się tak traktować, nie dam tak traktować moich dzieci, dla nich jestem gotowa na wszystko, łącznie z zerwaniem kontaktów z durnym ojcem. Mama płacze. Ja już nie. Podjęłam decyzję, czuję, że jest słuszna, to dodaje mi siły. Z goryczy mówię matce: "Współczuję Ci życia z takim człowiekiem". Mama we łzach. Żal mi jej. Mówię: "Mam nadzieję, że chociaż powiesz ojcu, co Ty o tym sądzisz." Mama płacze jeszcze bardziej. Nie ma siły na konfrontację z ojcem, nigdy zresztą nie miała. Mówi, że kiedyś mu nawypominała w jakiejś sprawie, to się odgrażał, że pójdzie na działkę i się tam powiesi. Mama żyje odtąd w strachu, nie piśnie słowa skargi, choć całe oczy ma czerwone od płaczu. Ojciec jakby nigdy nic od rana ogląda Eurosport, siedzi w fotelu, ignoruje moje pakowanie i mamy szloch z kuchni.
   Jest taksówka, jedziemy. Ufff... Na miejscu czekają rodzice Dagmary, dają mi klucze, pomagają z walizkami, są mega-serdeczni dla mnie i dla Antosia. W domu zimno, 8 stopni, bo Dagi nie ma od 2 tygodni i jest nienagrzany dom. Do wieczora nagrzeje się tylko do 17 stopni... Jest siermiężnie, zimno, ale czuję spokój. Będzie dobrze. Jakby nigdy nic zabieram dzieci na spacer, mama popołudniu przywozi nam prowiant, ciepłe jedzenie obiadowe - będzie je tak dowozić codziennie przez ponad tydzień. To jej forma dbania o nas. Ciągle biadoli "jak ty sobie dasz radę" itd. A ja czuję, że dam. I już. Muszę, jakoś, ku...wa! Przecież nie będę miała jej do pomocy do końca świata, wkrótce i tak lecę do Dublina, a tam będę tylko ja i mąż, który pracuje. Muszę się czuć pewnie z tym moim podwójnym macierzyństwem! (to wszystko myślę tak naprawdę teraz, jak sobie już to przemyślałam na spokojnie. Wtedy pamiętam tylko irytację, że mama ciągle podważa moje kompetencje, moją zaradność.).
   U Dagi spędzamy dwa dni, potem na kolejne 3 zgarnia nas ciocia. Ona dba o wikt, i to jest fajne, ale jednak wolałam mieszkać sama u Dagmary. Już mi się przejadły konwenanse, rodzinne obiadki. Chcę swojej własnej rutyny, prywatności...
   Znów u Dagi. Tydzień zlatuje szybko: tyle jeszcze spraw na głowie! Codziennie coś załatwiam: a to konto otwieram, a to inne zamykam, a to ubezpieczenie na życie, a to jakieś zakupy "do Dublina", a to coś do paczki dopakować (nie biorę bagażu do samolotu, nadamy paczkę - taniej i pod same drzwi :P). Po drodze jeszcze spotkanie z przyjaciółką, której chciało się przyjechać do mnie z drugiego końca Polski na dwa dni... Za oknem zima piękna i mroźna, Antek szaleje na śniegu, jest mega-ruchliwy, ale też widać, że te zmiany go jakoś dotknęły - znów moczy majtki, nie woła siku, klei się do mamy... Odpuszczam całkowicie "trening nocnikowy", mniejsza o zasady, ważne są emocje. I byle do niedzieli, do wylotu.
   Piątek - fryzjer. Sobota - pakowanie walizek (tylko bagaż podręczny, ale to i tak 20kg w sumie). Mama płacze u fryzjera, gdy jedna z pań zagaduje "no i co ta babcia pocznie, jak wnuki pojadą?". W sobotę płacze u cioci podczas pakowania. Niedziela to apogeum płaczu - od wejścia do domu cioci aż do naszego odjazdu na lotnisko. Widzę, że jest w mega-rozsypce. Była z moimi dziećmi przez prawie 4 miesiące, strasznie przeżywa ich stratę. Do tego ciągle jest z ojcem, który olewa całą sytuację. Ponoć nie odzywają się do siebie. Ciekawa jestem, czy wyniknie z tego dla niej coś więcej, czy w końcu obetrze łzy, zagryzie zęby i dalej będzie udawać twardzielkę... Hmmm...
   Na lotnisko podwozi nas znajomy. Dzieci słodko zasypiają w samochodzie. Antoś budzi się na lotnisku, Alę "na śpiocha" przekładam z fotelika do chusty, gdzie będzie spała aż do 17:00. Wylot mamy 17:45. Obie walizki mam na wózku, Ala w szmacie, Antek za rękę. Jesteśmy sporo przed czasem, czuję luz psychiczny, że nie muszę się nigdzie spieszyć, zdążymy. Z lotniska w Dublinie ma nas odebrać znajomy męża - super.
   Pierwszy "trudny moment", czyli przechodzenie przez wykrywacz. Zdjecie z siebie wszystkiego, łącznie z butami. Najpierw rozbieram Antolka, on przechodzi dzielnie, ja ładuję wszystko na taśmę, składam wózek (sama!), pytam celnika, czy muszę Alę wyjąć z chusty. Nie, nie muszę - cool! Przechodzę, ubieram Antolka i siebie, celnik rozkłada mój wózek, pakuje na niego obie walizki. Gładko i pięknie. :) Jedziemy dalej: wc (Antoś też robi siusiu do kibelka!), placyk zabaw dla dzieci. Do wylotu nadal sporo czasu, Antoś szaleje na placu, ja robię zdjęcia, Ala śpi. W końcu się budzi, wyjmuję ją, karmię, idziemy pod wejście do samolotu. Jako że ja z wózkiem, to schodzę innym wejściem (kto zna nowy terminal we Wro, ten wie :P). Dzięki temu jestem pierwsza w kolejce do wejścia na pokład. :D Wózek składam spokojnie pod samolotem, Antoś jest bardzo dzielny i szalenie "dorosły", pomaga mi jak może, słucha poleceń, mega-współpracuje. Pan steward wnosi mi walizki na pokład, Antoś za rączkę wchodzi po schodkach, zajmujemy 3 miejsca. Wiem, że nie mam prawa do trzeciego miejsca, ale jak się nikt nie upomni, to byłoby super - dodatkowe miejsce dla Ali, która jest wyspana i na pewno nie będzie teraz spała w samolocie, a chętnie sobie pobryka.
   Ufff, nie ma kompletu pasażerów, nikt koło nas nie usiadł. Jest lepiej, niż dobrze. Antoś siada na swoim miejscu, ja z Alą na naszym wspólnym, start. Potem przekładam Alę na jej dodatkowe miejsce, gdzie przez godzinę młoda fika nóżkami. Antoś zwiedza samolot, zaprzyjaźnia się ze stewardami (wyjątkowo jest tylko jedna stewardessa, a tak to sami faceci!). Gdy Ala się zmęczy, pakuję ją do chusty i młoda śpi ostatnią godzinę lotu. Lądujemy, walizki znów znosi mi steward (sam się zaofiarował, chyba wyglądam na potrzebującą wsparcia :)). W amoku zapominam biletów i paszportów z samolotu, szybko się wracam, walizki na wózek, Antoś za łapkę i już jesteśmy. Wychodzę z terminala, szukając znajomego, a znajduję... Adama! W ostatniej chwili udaje mu się zamienić w pracy i przyjeżdża po nas! :D Sweet! Antoś się cieszy. Ala nie śpi już, podziwia lotnisko. Ja jestem pod wrażeniem, jak dobrze mi poszło ze wszystkim podczas lotu...

cdn.

piątek, 11 stycznia 2013

Więzi, więzy...

   Pochodzę z tzw. normalnego domu. Pełna rodzina, brak patologii, średni standard życia. Mąż, żona, dwie córki, dobre uczennice, harcerki. Ładny obrazek?
   Dla mnie NIC w tym domu nigdy nie było NORMALNE. Chłód emocjonalny. Zero rozmów o uczuciach. Brak zainteresowania rodziców naszymi (moimi i siostry) sprawami. Przyuczanie do posłuszeństwa, także karami fizycznymi (w przedpokoju na wieszaku wisiał od zawsze taki specjalny, skórzany pas do bicia. Ojciec bardzo lubił nim udowadniać, kto ma w domu rację), zastraszaniem, krzykiem. Nie pamiętam ani jednego słowa "kocham", nie pamiętam żadnej bliskości fizycznej: przytulania, brania na kolana...
   W domu rządził ojciec i to się dało ewidentnie odczuć. Wszyscy chodzili pod jego dyktando, z mamą włącznie. Ona chciała mieć pozory normalności, utrzymać fikcję "dobrej rodziny" za wszelką cenę. Bała się skonfrontować z ojcem, bała się jego gniewu. Wszystkie trzy się zresztą bałyśmy.
   Za parę dni kończę 30 lat. Niewiele w domu się zmieniło: nadal rzadzi tata i jego telewizor. Mama nadal ustępuje, choć gdera i narzeka na ojca, ale otwarcie się nie sprzeciwi. Ja przez ponad 5 tygodni robiłam dobrą minę do złej gry. Dla moich dzieci. Żeby miały dziadków.

   Ale w końcu nie wytrzymałam. Ileż można żyć w takim stresie, kłamstwie? Ileż można patrzeć na swoje dziecko, które tak garnie się do dziadka, a ten ma go w doopie. Który tkwi niewzruszenie jak posąg i najbardziej to go interesują skoki narciarskie i obiad podany na czas niż czas spędzony z rodziną. Który odzywa się do wnuka tylko po to, by go zbesztać, zakazać mu czegoś, z wyższością i przekąsem rzucić "i tak Ci się nie uda", "to nie dla Ciebie", "ty i tak to zepsujesz" itd.
   Nie zdzierżyłam. Zwróciłam mu uwagę na takie txty. Zaproponowałam, by się pobawił z Antkiem. Usłyszałam, że mam niewychowanego gówniarza, który za parę lat wejdzie mi na głowę, że na wszystko mu pozwalam, że on nie zamierza się bawić z wnukiem bo "on nie uznaje takich zabaw".
   Poryczałam się. Z niemocy. Z tych wszystkich emocji. Z poczucia przegranej: mój ojciec NIGDY nie będzie ze mnie zadowolony, dumny. Nie powie mi nic miłego, nie będzie fajnym dziadkiem dla moich dzieci. To się nie stanie. I płakałam nad tą myślą. Długo. A potem postanowiłam, że dość tego. Nie będę tam siedzieć jak za karę z moimi maluchami i patrzeć na to, słuchać takich txtów. Nie muszę już, nie jestem już dzieckiem, mogę wstać i wyjść, bo mam dokąd. I wyszłam.
   Z rana spakowałam siebie i dzieci i mieszkamy teraz u znajomej w mieszkanku małym, pod jej nieobecność. Jestem sama ja i dzieci, jest mi czasem trudno ogarnąć, ale niesamowicie odpoczywam psychicznie. Nic nie musze, nikt mnie nie ocenia, nie osadza. Mogę skupić się na dzieciach a nie na tym, by się przypodobać ojcu, uzyskać jego aprobatę.
   Mama trzeci dzień ma oczy zapuchnięte, płacze. Runął jej cenny obrazek dobrej rodziny. Ojciec ponoć nie czuje się niczemu winny, jak zawsze ogląda tv i żąda obiadu na czas. Faktycznie lajcik - tylko córka się wyniosła z domu z dziećmi, spłakana i wściekła. No big deal, nie ma o czym mówić. :/ Zastanawiamy się z siostrą, jak bardzo trzeba mieć nasrane w głowie, żeby tak się emocjonalnie odciąć od rodziny. Mamie zapowiedziałam, że moja noga więcej w tym domu nie postanie. Siostra w ramach solidarności też nie zamierza się tam pokazywać. Ogólnie jest gnój do kwadratu, ale już mi wisi, co na to opinia społeczna, sąsiedzi... Robię to dla siebie i dzieci. Niech mają normalne dzieciństwo, życie. Amen.

niedziela, 6 stycznia 2013

Pada deszcz, tak już było wczoraj...

   Leje i leje. Fantastyczną jesień mamy tej zimy. :/

  Antoś po wizycie na pogotowiu wczoraj. Pani sugerowała od razu antybiotyk, ale się nie daliśmy. Mamy więc całą ferajnę leków, syropów i innych czopków. Grunt, to się nie pomylić w dawkowaniu przy takiej ilości. ;) Antoś nie jest, mówiąc oględnie, zachwycony ilością specyfików, które musi przyjąć. Stosuję metodę zdartej płyty i środki przymusu bezpośredniego i jakoś idzie. Dziś już znacznie lepiej: brak gorączki, dziecko znów ożywione i rozgadane (a taka cisza była...), tylko kaszel jakiś taki niefajny jeszcze. Damy radę!
   Ala jakby nigdy nic. Nie biorą jej takie infekcje. Cud mleka mamy? Hmmm...

   Żeby osłodzić mojemu dziecku siedzenie w domu trzeci dzień z rzędu, chciałam dziś kupić nowy zapas naklejek, bo Antoś uwielbia. Wyszłam więc z domu z ten deszcz tylko po to, by odbić się od drzwi centrum handlowego "oszą", bo jakieś święto jest... :/ Dobrze, że są jeszcze stacje benzynowe, i nawet mają tam kolorowanki i naklejanki. Antoś zachwycony. :)

sobota, 5 stycznia 2013

Chory, chorszy, najchorszy

   Odchorowujemy wyjazdy. Dosłownie. Antoś ma od wczoraj 38,4 gorączki. Spada po Nurofenie do 37,3, po czym wraca. Kaszel, zatkany nos.Bomba. :/ Ja się na razie trzymam, Ala też. Ale i tak chyba czeka nas wizyta na IP, bo teraz w PL ponoć grypa grasuje. Na razie leczymy się herbatkami imbirowymi i syropem z cebuli.
   Od 4:00 nad ranem nie śpię. Antoś gorączkował, chciał pić, nie mógł oddychać przez zatkany nos, znów chciał pić itd. Jak w końcu zasnął, to już była 6:00 i Ala się obudziła, by zacząć dzień.
   Chodzę na rzęsach. Byle mnie też nic nie złapało, bo wtedy to już koniec świata.
  
A mieliśmy jutro iść do Teatru Lalek na Koziołka Matołka... :(

piątek, 4 stycznia 2013

Sylwestrowo z dziećmi

   Nie zawsze to oznacza siedzenie w domu w ciepłych kapciach. Choć tak właśnie wyglądały ostatnie dwa sylwestry z moim pierwszym dzieckiem. Ale w tym roku siostra zaproponowała mi wizytę u niej w domu. w Łodzi, gdyż organizowali tam mały Kinder Bal, połączony z "normalnym" dorosłym Sylwestrem.
   Mąż 31 grudnia rano poleciał do Dublina, więc w sumie co mnie tu trzymało? Wsiadałam z Dziabągami w pociąg TLK i "już" po 5,5h byłam w Łodzi. :P
   Powiem wam, że jazda pociągiem z małymi dziećmi wcale nie jest taka zła. Trzeba tylko mieć cały wolny przedział dla siebie. Dlatego jestem głęboko wdzięczna PKP za instytucję "przedział dla matki z dzieckiem do lat 4", z którego skwapliwie skorzystałam. Pełna swoboda, intymność karmienia piersią młodszej dziabągówny i spokojny sen starszaka, kołysanego przez pociąg, wyciągniętego na całej długości siedzeń. :) Zleciało mi to 5,5h całkiem szybko. Na tym tle powrót samochodem, choć krótszy czasowo, wspominam dość kiepsko - dzieci spały z przerwami, wybudzane przez nierówności terenu (ach, te polskie drogi...) i ogólny dyskomfort spania w fotelikach.
   Zabawa sylwestrowa udała się całkiem fajnie - Antoś wytrzymał do północy i podziwiał wielkie fajerwerki nad łódzkimi blokowiskami, Ala sporą część imprezy przespała (pomimo hałasu z pokoju obok - jestem pod wrażeniem! Zwykle wybudza się przy najmniejszym szmerze...), pozwalając mi delektować się czasem tylko z dorosłymi (bo Antoś przepadł w gronie dzieciaków - 7 chłopców w wieku od 7 miesięcy do 9 lat + dziewczynka lat 10). Gdy się obudziła, wzięłam ją po prostu do pokoju i zachwycały się nią wszystkie zgromadzone kobietki. :P I padła, bujana na rączkach, tuż przed północą, co było dla mnie zupełnie niepojęte, bo muzyka grała baaaardzo głośno, a ona po prostu zamknęła oczka i odpłynęła...
   I nawet sobie troszkę potańczyłam.
   I tylko po północy, gdy Antoś padł już ostatecznie, a Ala wybudziła się znów i chciałam już w sumie położyć ją spać tak na dobre, a siebie razem z nią, to czułam wieeelkie zmęczenie. A goście bawili się do 2:30, my padliśmy gdzieś ok. 2:00. Dawno tak późno spać nie poszłam. Ala, niewzruszona, obudziła się w pełni wypoczęta już o 6:00 rano. O.O Więc kolejny dzień chodziłam z lekka nieprzytomna, Antolek zresztą też. Ale już odespaliśmy na szczęście. :)
   Dobrze się tak czasem wyrwać do ludzi. I miło, że dzieci tak ładnie współpracują wtedy ze mną, że dają mi te przysłowiowe 5 minut oddechu. Miło. Ale na razie mam dość imprezowania z dziećmi. :P