niedziela, 22 grudnia 2013

Idą święta

   Spojrzałam na datę ostatniego posta i lekko mnie zamurowało: nie było mnie tu ponad 2 miesiące! O.O Życie realne wciągnęło mnie na tyle skutecznie, że już na wirtualne nie starczyło czasu i sił. Dom-praca-dzieci-sen... Żyłam jak na automatycznym pilocie: wstać, śniadanie, picie, przebranie dzieci, mycie zębów, chwila zabawy, potem rower - do pracy, 4h na nogach, potem rowerem do domu, obiad, karmienie, słuchanie, zabawianie, sprzątanie, kąpiel, kolacja, usypianie... i tak w koło Macieju. W nocy niedosypiałam, bo Ala budzi się zbyt często, w dzień nie znajdywałam czasu dla siebie.
   Na szczęście od piątku mam wolne! I to aż do 6 stycznia. W końcu trochę pobędę z dziećmi tak naprawdę, bez pośpiechu, bez patrzenia na zegarek. Nic nie muszę.

   W domu zapachniało pierniczkami, rybą, kapustą z grzybami. Choinka stoi już prawie tydzień, w tym roku żywa, złoto-czerwona. Ala podchodzi co i rusz i ściąga ozdoby z dolnych gałązek, a ja je odwieszam z powrotem. ;) Antoś pyta po sto razy dziennie, gdzie są te pierniczki, co to je ostatnio piekliśmy (schowałam, zjadłby wszystkie zanim by święta nadeszły :P), szafa nie domyka się od zgromadzonych tam prezentów dla dzieci (a to i tak nie wszystko, co dostaną w tym roku...), schowek wysprzątany, jedna łazienka takoż...

   Idą święta...

   Jest mi tak jakoś błogo. Prace sprawiedliwie podzielone pomiędzy mnie, męża i ciocię, która w tym roku przylatuje do nas na święta, więc nie ma nadmiaru gotowania, stania całymi dniami przy garach. Owszem, syf w domu jest taki, jak zawsze, ale pomalutku, powolutku go sobie z Adamem zbieramy, zmywamy, układamy i nic nam nie przeszkodzi. ;) Dziabągi chętnie bawią się razem ze sobą, czytają stosy nowych książek, które zamówiłam z PL, łażą po piętrowym łóżku (kupione w zeszłym miesiącu) - dla Antolka raj, bo on uwielbia się wspinać (Ala na szczęście jeszcze sama nie wejdzie). Ponabijaliśmy pomarańcze goździkami, jest poinsecja na oknie (prezent od sąsiadów), są światełka w oknach, lodówka pełna jedzenia, prasowanie powoli zmierza ku końcowi... Jakoś tak się wszystko samo pięknie układa, spokojnie, naturalnie. Jedyne, na co mogę ponarzekać, to dziadowska irlandzka pogoda (od 3 dni wieje i leje). Ale mniejsza o pogodę, bo grunt, że mam fajne dzieci, fajnego męża, fajne mieszkanko i w ogóle jakoś tak fajnie jest.

 No to Wesołych Świąt wam, kochani. I na koniec moja ulubiona piosenka świąteczna:




sobota, 19 października 2013

Alergiczka

   Jak Ala była niemowlakiem, dostała jakiejś wysypki. Najpierw na plecach, potem przelazło na brzuch, zaczęło wyłazić pod kolankami... Ewidentnie coś ją uczulało, ale nie szło dojść - co. Jakieś tam moje próby odstawienia nabiału, może orzechów, może kakao... ale wysypka nie schodziła ani na milimetr.
   I kiedyś na śniadanie zrobiłam jajecznicę z pomidorami i Ala zjadła trochę. I zaczęła WYĆ! Drapała się po karku i wyła, płakała, wyginała się, nie szło jej uspokoić. Winę zrzuciłam na pomidory i wywaliłam je z naszej diety. A potem zrobiłam jajka jeszcze raz, tym razem "czyste", bez dodatków i sytuacja powtórzyła się: okropne wycie, płacz, krzyk, spazmy, drapanie po całej szyi, bąble przy stopach jak od oparzenia pokrzywą. Czyli jajka...
   Odrzuciłam z diety wszystko, oprócz kukurydzy, kurczaka, brokuła i oliwy oliwek. Na tym zestawie żyłam przez parę dni, ale wysypka - choć przygasła - nie schodziła. Zaczęłam myśleć, czy mięso z kurczaka nie "leży" przypadkiem zbyt blisko jajek (jedno i drugie od kury), więc należało pozbyć się kurczaka. Ale co wtedy jeść???
   Wpisaliśmy z mężem w GOOGLE "alergia na ciecierzycę", bo chciałam nią zastąpić mięso w swojej diecie. Przeczytałam mnóstwo stron z poradami dla alergików, listy najczęstszych alergenów i doszłam do wniosku, że wszystko uczula - oprócz wody. :P Ale trafiliśmy na fajny test ImuPro, który oczywiście jest mega drogi i niemowlętom zapewne się go nie da zrobić, ale podają listę produktów objętych badaniem (są 4 poziomy testu): http://www.imupro.pl/upload/pdf/ImuPro_schemat.pdf

No i pierwsze dwa poziomy, czyli najbardziej alergizujące produkty,i te troszkę mnie, wywaliłam ze swojej i Ali diety z dnia na dzień. Skóra wróciła do normy w ciągu tygodnia, a my powoli, powoli, co 3-4 dni dokładaliśmy do jadłospisu jeden nowy produkt i patrzyliśmy, czy nic się nie dzieje.

I tak do dziś. Wolno to strasznie idzie, ale Ala jest zdrowa, skórę ma piękną. Jestem teraz mega-ostrożna i nie lecę na "hurra", choć początki tego naszego odstawienia były dla mnie koszmarne, bo w zasadzie mało jadłam, wszystko to, co do tej pory w lodówce mieliśmy stało się zakazane i musiałam układać sobie menu od zera. Wiecie - cieciorka jest fajna, ale jak się ją je codziennie na 3 posiłki, to szlag trafiać zaczyna i tak. ;)

Plusy są takie, że odkryłam na nowo warzywa zielone: jarmuż, szpinak, sałaty różne... Zakochałam się w podsmażonym jarmużu (obecnie już z czosnkiem mogę nawet go zrobić!), jem zdrowo, mięsa prawie wcale (tylko wieprzowina na razie została wprowadzona, a i to tylko dlatego, że w pracy z głodu podjadałam pieczony boczek :P). I odkryłam, że chyba(?) mam jakąś nietolerancję pszenicy czy coś, bo jak zjem jasne pieczywo albo coś mącznego, to brzuch mam rozdęty jak balon, ciężko się czuję, źle mi. Ale testy na żywność to sobie zrobię dopiero po Nowym Roku...

Na dzień dzisiejszy nie jest już źle, bo mogę i marchew, i buraczki, i masło klarowane sobie zrobiłam, jemy pomidory, sezam jest ok, jabłka, truskawki, fasolka szparagowa, kalafior, brokuły... Mam w diecie płatki owsiane, kaszę jaglaną, ogólnie wszystko glutenowe (choć ograniczam ostatnio przez sensacje żołądkowe), więc pieczywo mogę, i naleśniki (bez jajek) sobie robię (na mleku ryżowym albo owsianym), na śniadanie są kaszki z owocami, rodzynki nawet mogę sobie dodać, i morele suszone ostatnio też wprowadziliśmy po dłuuugim embargo na nie...

Brak mi za to niektórych przypraw (na razie mam tylko bazylię, majeranek, lubczyk, czosnek, imbir, kardamon i cynamon), brak mi zup (nie mogę jeszcze pora ani selera), ogórków mi brak, mięsa (np. do spagetti bolognese, bo takie dobre mój mąż robi), zakazane są nadal maliny, cytrusy wszelakie, arbuzy, ananas, wszystko z mleka oczywiście, migdałów mi brak, bo często na mleku migdałowym właśnie gotowałam, albo mielone migdały do kaszki dodawałam rano, coby było bogatsze w tłuszcze i takie tam... No ale jedziemy do przodu, z każdym tygodniem dieta coraz fajniejsza. :) W tym tygodniu mam nowość: TUŃCZYK! Powiem wam, że w życiu mi tak tuńczyk z puszki nie smakował. :P


Walczę z Ewą!

   Miałam masakryczne dwa tygodnie - nie ćwiczyłam nic a nic! Raz włączyłam SKALPEL, ale po 15 minutach go wyłączyłam, bo byłam jakaś taka zrezygnowana, smutna, zmęczona, zła, samotna i w ogóle. Wszystko razem w jednej szklance.
   Ale jednak przeglądam cały czas fanpejdż Ewy na fejsie, oglądam metamorfozy dziewczyn z całej Polski, słucham jej rad i mi żal, że u mnie jakoś nie działa. Oczywiście, ja mam dzieci, pracę, karmię piersią, Ala się budzi po milion razy w ciągu nocy, nie mam chwili dla siebie... wiadomo. To wszystko składa się na permanentny niedobór sił witalnych. I do tego jesień jeszcze, zimno i wieje. No jakby wiadomo to wszystko, ale jednak gdzieś z tyłu głowy ciągle słyszę ten głos, że to żadna, qwa, wymówka! Noż ile można się nad sobą tak użalać i wszystko zwalać na pogodę i zmęczenie??? Ja naprawdę CHCĘ zmiany! CHCĘ!!!

   Więc poprosiłam męża o porady dietetyczne, bo on z siłownią zaprzyjaźniony od lat. I ja od lat słyszę tylko o białku, białku!!!, węglowodanach, indeksie glikemicznym, o posiłkach przed treningiem i po, o tym, żeby co 3h jeść, że na noc nie, że to, że owo... On tam jeszcze ma na podorędziu jakieś szejki proteinowe, jakąś kreatynę i inne cuda, ale mnie odrzuca organicznie po prostu na myśl o piciu czegoś instant. Więc zażyczyłam sobie ułożenie dla mnie diety w oparciu o normalną paszę. ;) No i przy założeniu, że ja nie jem tych jajek i tego kurczaka, którego wszyscy fitnesowcy wcinają pasjami. Na razie mam jakieś takie ogólne wytyczne, ale małż się zobowiązał zrobić to naprawdę w fajny, profesjonalny sposób. Trzymam kciuki za niego i za siebie, żebym potem się tych wytycznych trzymała! ;)

   Bo ja w dzień jem jakoś tak od przypadku do przypadku, jeszcze śniadania to ja-cię-mogę, są codziennie, są zdrowe, fajne, sama je robię, bardzo o nie dbam. Ale po śniadaniu... no to już zgroza po prostu! Najwięcej to jem na noc właśnie, jak już wykąpię Dziabągi i położę je spać, czyli po 21:00. :/ A jak się najem, to potem ciężka się czuję i śpiąca i ćwiczyć mi się nie chce. Bez sensu.

   Więc na chwilę obecną mamy system (od 3 dni :P), że w dni, w które Adam nie ma pracy na noc, to on kąpie dzieci, a ja w tym czasie ćwiczę. :) Albo - tak jak dziś, sobota, Ala śpi, Antoś poszedł z tatą do miasta, to ja myk - i skalpel 2 sobie zapodałam. :) I zaraz obiad lecę robić. O! Dzięki temu ćwiczę znów na pełnych obrotach, codziennie i jakoś tak mi ogólnie lepiej. Że mam wsparcie męża, że znów robię coś dla siebie, że nie odpuściłam (jak tyle razy przedtem). Ewa - walczę dalej!

Antek - dyplomata

   Zrobiłam wczoraj wieczorem na szybko jakieś ciasto z dyni, przepis znalazłam na jakimś blogu. Chodziło o to, żeby było bez jajek, bo Ala na jajka uczulona i obie nie jemy ich w ogóle (a także nabiału, orzechów, kakao i wieeeeelu innnych rzeczy :P).
   Ciasto wyszło dość średnio, szczerze pisząc, i więcej do niego nie wrócę, niemniej jest dość słodkie, bo pieczona dynia jest pycha, a w samym cieście zmieściło się pół szklanki cukru. :P
   Antoś oczywiście dynią samą w sobie gardzi, wyjada tylko słodkie ciasto. Komentarz:

- Bardzo dobre to ciasto, ale mi nie smakuje.

   No i zrozum tu syna. :P

piątek, 11 października 2013

Dobry dzień

Wyspałam się nawet.

Zrobiłam naleśniki z dziećmi rano. Potem praca.

W pracy ok, bez spięć, szybko skończyliśmy.

Potem po prezent i do domku.

Mąż odprowadził dzieci do koleżanki, ja zdążyłam się rozłożyć z niespodzianką.

Mina męża, gdy zobaczył co mam - bezcenna! :D
Tak, kupiłam mężowi gitarę. :) Oboje jesteśmy starymi harcerzami i grać umiemy, choć nie graliśmy na wiośle już od wieeeelu lat. Czas to zmienić! :D

A ja dostałam od Adama piękny bukiet kwiatów i kolczyki - drewniane! - w małym, drewnianym pudełeczku. :)

Zrobiłam się na "bóstwo" i pojechaliśmy do centrum.

Fajna knajpka, w której jeszcze nie byłam. Dobre jedzonko, nastrojowo, pyszna herbatka, spokój...

Później szybkie zakupy prezentu dla kumpelki  w podzięce za opiekę nad naszymi Dziabągami i powrót.

Dziabągi bawiły się świetnie, nie chciały wracać. ;)

Dziabągi do domu spać, mąż też (padnięty, bo wstawał rano do Alutki), a ja skalpelek raz-dwa poćwiczyłam.

O! I to się nazywa dobrze spędzony dzień. :D

środa, 9 października 2013

Drewniana

   Nadciąga wielkimi krokami piąta rocznica ślubu. Matko - naprawdę? PIĘĆ LAT? Już??? Kiedy to tak zleciało??? A już nawet nie chce mi się liczyć, ile się z Adamem znamy i ile jesteśmy razem jako para (bo mąż dłuuuuugo zbierał się w sobie, by się oświadczyć ;)).

   PIĘĆ LAT. Już w ten piątek.

   Chcę, żeby to był dla nas specjalny czas, wyjątkowy. Codzienność straszliwie zabija nas jako parę i myślę, że potrzebujemy trochę pobyć razem, bez dzieci, jako MY, a nie jako rodzice. Planuję kolację we dwoje (dzieci na ten czas przechwyci moja sąsiadka-koleżanka z pracy! :D), mam kupioną sukienkę i dodatki, mam wybrany prezent dla męża (a w zasadzie jest to prezent dla nas obojga, ale to ja go kupiłam i będzie to niespodzianka dla Adasia :)), który trzymają dla mnie w mieście do piątku, bo jest spory i nie szłoby go ukryć niepostrzeżenie w naszym mieszkaniu. A co to? Na razie napiszę tylko, że będzie to coś DREWNIANEGO, gdyż piąta rocznica ślubu to ponoć rocznica drewniana.

Ach! Cieszę się na ten piątek jak dziecko, jestem podekscytowana, planuję drobne detale... Chcę wyglądać szałowo, chcę, żeby było fajnie, spokojnie, romantycznie. 3majcie kciuki, żeby spełniło się choć z połowę tego, na co liczę. :)

Zumbaton za mną!

   W ostatnią niedzielę zostawiłam męża mego z Dziabągami i pojechałam z trzema innymi mamami z naszej okolicy na maraton zumbowy - CZTERY GODZINY skakania, tańca i ogólnie bycia w ruchu, niemal non-stop.
   PRZEŻYŁAM!!! :D

   W zasadzie, patrząc z perspektywy kilku dni, to nie było tak strasznie. Albo te układy jakieś takie proste, albo ja mam jakąś kondycję lepszą dzięki Ewie Ch. (stawiam jednak bardziej na teorię o układach ;P), ale ani zakwasów nie miałam po tej niedzieli ani nic, lekki ból w pachwinach w poniedziałek - generalnie nawet nie ma o czym mówić. ;)

   Ale ogólnie bardzo pozytywnie było: w babskim gronie, przy fajniej muzyce, bez alkoholu bawiłam się świetnie przez 4h i zmęczona, ale szczęśliwa wróciłam do mojej rodzinki, którą dałam radę tylko wycałować, potem szybka kąpiel moja i Dziubasków i padłam w obcjęcia Morfeusza już o 20:00.

   W tym tygodniu zumbę odpuściłam (a była wczoraj), ale planuję min. 4 sesje z Ewą - na tapetę pójdzie "Turbo spalanie", bo skalpel już mi się znudził. ;)

poniedziałek, 23 września 2013

Odpoczynek

   Chłopaki polecieli w środę do Polandii, a ja z Alą odpoczywamy, lenimy się, spędzamy miło czas. Dziś było mega-cudnie, bo od rana ciepło i słońce w pełni, normalnie powrót lata nastąpił! 3/4 dnia spędzone na świeżym powietrzu, przekąski zabrane ze sobą, zero pośpiechu, zero obowiązków, relaxik.

   Ja nie wiem, jak to się stało, że czułam się przytłoczona przy pierwszym dziecku. Jedno dziecko do ogarnięcia to jest łatwizna, bułka z masłem. ;) Tylko to oczywiście wiem teraz, z perspektywy matki dwojga...

   Jutro chłopaki wracają. W sumie to fajnie, bo już trochę nudno tu bez nich, jakoś za cicho, nic się nie dzieje. ;) Na szczęście pogoda ma nam dopisać aż do końca tygodnia - będziemy duuuużo wychodzić! :D

sobota, 21 września 2013

Skąd brać motywację?

   Nadal ćwiczę z Ewą, ale jednak nie jest tak, że ćwiczę codziennie, ostatnio raczej co drugi dzień. Jakaś taka przybita chodzę, nic mi się nie chce, najlepiej to bym zalegała przed kompem cały czas w oczekiwaniu na COŚ. Jak mam robić Skalpel, to najpierw godzinę o tym rozmyślam, potem w końcu się zbieram, zaczynam, ale już po 10 minutach mam kryzys i myślę: "A w doopę z tym, wyłączam, to i tak nic nie zmieni". Ale jednak jadę dalej, chociaż jakoś tak bez zapału.

   Motywacji mi brak.

   Jestem zwierzęciem stadnym, choć trudno w to uwierzyć - we wszelkich grupach rówieśniczych zawsze byłam outsiderką, zawsze z boku. Ale uwielbiam czuć się częścią grupy, mieć wspólną zajawkę na coś, nakręca mnie to, że inni są pozytywnie nakręceni. A w tych ćwiczeniach jakaś taka sama jestem... Mąż ma swoją siłkę, zresztą on się nie będzie jarał tym, że ja sobie ćwiczę, on czeka na EFEKTY. :/ Inne moje znajome-mamy się nie garną do ćwiczeń, nawet na zumbę nikt ze mną nie chce chodzić (ale tam to przynajmniej ćwiczy się i tak w grupie, jest jakieś poczucie wspólnoty).

   A może to jesienna deprecha?

   Czy ktoś widział gdzieś moją motywację? Potrzebna od zaraz!

   Dziś mija 4 tydzień z Ewą, do tej pory 12 treningów za mną...

piątek, 20 września 2013

Limo

   Sobotnie popołudnie, zamiast upłynąć na błogim celebrowaniu alutkowego roczku, zakończyło się wrzaskami, kłótnią, płaczem... Moim, Antka... Młody świrował, że on chce dostać tort, tort nie był gotowy, ja próbowałam ogarnąć WSZYSTKO (as always...) z Alą na ręku, Adam zajął się jakimiś swoimi Bardzo Ważnymi Sprawami... No wyszło to wszystko do doopy.
   Żeby okiełznać rozwrzeszczanego trzylatka Adam ubrał siebie i Antka, i zabrał go na dwór. I po 5 minutach z nim wrócił, niosąc go szlochającego, na rękach.
   Antoś skakał i źle skoczył. I wpadł twarzą prosto na drewniany kwietnik przed domem, a konkretnie walnął tuż obok brwi. :/ Miejsce momentalnie napuchło i zaczęło sinieć.

   Mój pierwszy odruch - SZPITAL! Ale Adam obmacał to miejsce (pomimo krzyków okropnych Antolka, że to boli) i powiedział, że nie jest złamane. Ufff... Próby przyłożenia lodu zakończyły się fiaskiem, bo Dziabąg nie dał tego miejsca tknąć palcem. Wył okropnie... Nie chciał się przytulić do mnie (się w sumie nie dziwię, wcześniej nawrzeszczałam na niego zanim wyszli), siedział tam i płakał i krzyczał, a ja nie wiedziałam, jak mu pomóc. W końcu z tego krzyku zrobił się senny i położyliśmy go spać (i Calpol do snu, bo tak go bolało, że nie mógł zasnąć).

   Następnego dnia opuchlizna zaczęła schodzić. Za to pojawiła się mega-śliwa! Cała powieka była fioletowa, wyglądał, jakbyśmy mu oko podbili. Albo jakby ktoś mu robił make-up, ale nie zdążył drugiego oka pomalować. ;) W sumie trochę tak śmiesznie, a trochę strasznie. A w poniedziałek z tym okiem poszedł do przedszkola (choć ja nie chciałam go puścić, tym bardziej, że kasłał i miał katar), nikt na szczęście opieki społecznej do nas JESZCZE nie wezwał. ;)

   Także pierwszy poważny upadek za nami. Obyło się bez złamań. Tylko niech mu już to limo spod oka (a raczej znad oka) zejdzie...

sobota, 14 września 2013

Rok

Rok temu zostałam mamą po raz drugi. Rok temu wróciłam do domu z noworodkiem w foteliku samochodowym. To już rok...

Dziś zniknęła z naszego domu słodka niemowlaczka , pojawiła się za to wszędobylska mała dziewczynka,  nieustraszona, uparta, ciekawska, radosna... Ma 8 zębów i nadal głównie raczkuje (tak jak przypuszczałam nie "podreptała roczku"), ale widzę już, jak wiele rozumie, dostrzegam jej gusta, jej temperament tak inny od antolkowego...

Alutko moja śliczna, obyś zawsze tak dzielnie podbijała świat jak dotąd. Tańcz i śmiej się jak najczęściej. Poznawaj, ucz się, odkrywaj i rośnij silna i zdrowa. Moja Dziubello kochana! :)

piątek, 23 sierpnia 2013

Skalpel

Ponoć cała Polska ćwiczy w tym roku z Ewą Chodakowską - ćwiczę i ja! ;)

Ale tak serio - poczytałam o tych treningach, pooglądałam zdjęcia "przed i po" różnych kobiet, także po kilku ciążach, z rozstępami na brzuchu... Poczytałam relacje "na żywo" tych, które właśnie są w trakcie treningu i to, z jakim entuzjazmem o tym piszą, jak to ponoć motywuje, wciąga, dodaje skrzydeł...

... no i nie było odwrotu - dziś zaczęłam SKALPEL:


Przebrnęłam dziś przez 10 minut tego treningu, zanim Ala zapłakała z pokoju obok, że chce mleczka. Z moimi nogami jest gorzej, niż źle - pozycje w przysiadzie ledwo wytrzymałam, ale na razie jestem zajarana (bo coś nowego, bo coś dla siebie, bo to ponoć DZIAŁA) i zamierzam codziennie te 30 minut treningu robić. Z tym, że cel na jutro to dotrwać do 20 minut. ;)

środa, 21 sierpnia 2013

Tort

Miał być z ciufcią no i był. Robiliśmy go z mężem do 3 nad ranem w nocy z piątku na sobotę (a w sobotę było birthday party Antolka). Odespać tej zarwanej nocy nie mogę do dnia dzisiejszego, ale było warto - Antoś był zachwycony, goście zdumieni, a ja - choć pociąg wyszedł trochę krzywo i z wyrazem twarzy mocno zdeformowanym - poczułam się bardzo dumna. :D

Ale i tak brawa należą się głównie mojemu mężowi, który upiekł cały tort, zakupił icing sugar do dekoracji i pomagał dekorować. Brawo, Adamski! <3

TORT W PEŁNEJ KRASIE
EDIT. Posiłkowaliśmy się tym przepisem: http://babeczka.zuzka.pl/2013/02/tort-tomek-z-instrukcja-krok-po-kroku/ oraz tym zdjęciem znalezionym wsieci: http://farm9.staticflickr.com/8499/8392947364_0cd89a9bd6_z.jpg

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Mały krok dla człowieka...

... duży krok dla ludzkości? ;)

Ala zrobiła w czwartek swój pierwszy KROK. Sama. Bez trzymanki. JUHU!!!

Myślałam, że mi się wydawało, ale powtórzyła swój wyczyn kolejnego dnia, i kolejnego, dziś zrobiła nawet DWA KROKI! :D

Trudno to nazwać samodzielnym chodzeniem, ale COŚ się zaczyna... :D :D :D

Jestem dumna jak nie wiem co! :)

piątek, 16 sierpnia 2013

Osiem

   Ala ma już osiem ząbków. :D

   Jest druga w nocy. Właśnie z mężem skończyliśmy dekorować tort dla Antolka. Good night. Fotki jutro.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Biegówka

   Antoś pokochał swojego laufrada niemal od pierwszej chwili. :) :) Jeździ na nim nawet po domu, a w dniu dzisiejszym to w zasadzie tylko po domu, bo cały czas pada ;). Niemniej prezent trafiony w dziesiątkę, szczerze polecam taką biegówkę!

   Pojutrze impreza. Oj, będzie się działo! 

środa, 14 sierpnia 2013

Antoś ma TRZY LATKA!!!

STO LAT! STO LAT! NIECH ŻYJE ŻYJE NAM!!!

:D :D :D


   Mój wspaniały chłopczyk kończy dziś trzy latka. Jestem straszliwie przejęta i wzruszona. Że tyle za nami. Że tyle PRZED nami. Że on jest już TAKI DUŻY! ;) Że tyle rozumie, tyle mówi, jest taki silny, sprawny, mądry, a mimo to ciągle jest takim małym szkrabem, który najlepiej czuje się w ramionach mamy, gdy świat zdaje się zły i nieprzystępny.

   Mój Antoś.

Kochany syneczku mój. Kiedyś być może to będziesz czytał, w sumie też po to prowadzę tego bloga. I dlatego chcę Ci napisać, jak jestem dumna z Ciebie, z tego, kim jesteś i jaki jesteś. Patrzę na Ciebie dziś i widzę, jak powoli wymykasz się już ze świata, gdzie byliśmy w sumie tylko we dwoje, jak otwiera się przed Tobą wielki świat zabaw z rówieśnikami, wkrótce nowych wrażeń w przedszkolu... Mam nadzieję, że wyjdziesz nowym wyzwaniom naprzeciw z taką samą pewnością siebie jak zwykle, że jasne spojrzenie Twoich dziecięcych oczu nigdy nie straci blasku, i że będziesz wiedział, że w razie burz i problemów znajdziesz ukojenie i spokój w domu, gdzie wszyscy tak bardzo Cię kochamy. Bo nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham. <3 <3 <3

-------

I dzisiejszy prezent (orgia zachłanności dopiero w sobotę na imprezie urodzinowej :P)


poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Z czeluści niedoczasu

   Jestem ostatnio w wiecznym niedoczasie, ledwo co wyrabiam się z myciem zębów i jedzeniem, a co dopiero z pisaniem bloga na bieżąco.
   Dużo się dzieje, choć oczywiście - jak na ironię - jak mam teraz pisać, co i jak, to nic mi do głowy nie przychodzi. :/ Zacznijmy więc od rzeczy prozaicznych:

- Kto spostrzegawczy, ten zauważył, że na suwaczku ząbkowym Ali przybyło trochę nowych kłów. :D Dziubella ma już siedem zębów... w zasadzie to 6 i pół, bo siódmy dopiero co się przebił. ;) Alutka straciła przeto wdzięk małej Wampirzycy na rzecz coraz radośniejszego, pełnego uśmiechu. :D

- Za kilka dni Antoś kończy TRZY LATKA!!! Wow! Przysięgam, że poryczę się jak bóbr w tym dniu, bo ten wiek wydaje mi się taką cezurą pomiędzy wczesnym dzieciństwem a wchodzeniem w większą niezależność. Mój mały-duży chłopczyk! <3 Oczywiście szykujemy wielką imprezę urodzinową, zapraszamy sporo znajomych z dzieciakami, będzie tort ("w kształcie ciufci, mamo"), będą (w miarę zdrowe) smakołyki dla młodszych i starszych... Can't wait! :D

- Od września Antolek idzie do przedszkola... O.O Qrde, dziwne, nie? A sama go tam zapisałam! ;) Na razie idzie tylko na "pół etatu", a konkretnie na 3h dziennie. Przedszkole jest blisko nas, ma dość dobre opinie i to mi na razie wystarcza. Dodatkowym atutem jest fakt, że najlepszy kolega Antka - Tymek - też tam będzie chodził, więc chłopaki stawią czoła nowej sytuacji we dwójkę. Docelowo jednak marzy mi się nadal placówka Montessori, nawet mam już namiary na takową w mojej okolicy, ale będę badać grunt dopiero we wrześniu z zamiarem zapisania Antka na przyszły rok (wtedy moje dziecko będzie miało prawo iść tam bezpłatnie w ramach państwowego programu ECCE, teraz płacimy za te 3h). W każdym razie otwiera się nowy, ekscytujący rozdział w naszym i antolkowym życiu. Mam nadzieję, że będzie mu się podobało...

- Antolek ma swoją rośłinkę. :) A konkretnie posialiśmy tydzień temu na parapecie rzodkiewki w doniczce. ;) Dziabąg ma je podlewać i o nie dbać, a jak wyrosną piękne i duże, to je wspólnie zjemy i będzie super. :D Mina Antonia w dniu, gdy ziarenka wykiełkowały: ta radość, te emocje... Bezcenne!

- Antoś układa już bez pomocy puzzle z 14 elementów. :) Jestem o tyle dumna, że do całkiem niedawna ledwo-ledwo dawał radę z 4 puzzlami, a tu nagle taki progres... Wpływ na to może mieć fakt, że tata kupił mu puzzle ze Strażakiem Samem, na którego punkcie moje dziecko ma hopla z przerzutką. ;) Na urodziny znajoma obiecała mu kupić zestaw 36 klocków - zobaczymy, jak ogarnie coś takiego!

- Alicja uwielbia gołębie! Potrafi uparcie za nimi raczkować, gdy łażą po chodniku albo trawie w parku. Rozumie, gdy mówię "ptaszek" i robię "gru-gru".

- Alunia pokazuje paluszkiem, co chce albo gdzie chce, mówi "ta", czyli "tam" albo "tak", trudno zgadnąć. ;) Rozumie słowa "piłka", "piesek hau-hau", "pokaż język" (pokazuje! :P), "noga" (uczyliśmy ją schodzić z wysokości w bezpieczny sposób, czyli tyłem: "Najpierw noga, Ala, NOGA!!!"), bije brawo jak damulka (jedną rączką o wierzch drugiej ;)), rozumie "cycy".

- Ma totalnego fioła na punkcie Antka, jak go widzi, to aż piszczy z radości, nawet jak to tylko zdjęcie brata na oknie ;) Chce robić absolutnie WSZYSTKO, co robi Antoś (o vice versa, np. Antoś próbuje brać do buzi dziwne przedmioty, bo "Ala też tak robi").

A ja? Mi ostatnio spokojnie jakoś. Nawet jak się wkurzam na dzieci albo na męża, to jakoś to ogarniam, nie zalewa mnie fala rozpaczy albo wściekłości totalnej. Nikogo nie uderzyłam od baaaaardzo dawna. Cieplej między mną i Adamem, planujemy wspólnie spędzić 5 rocznicę ślubu BEZ DZIECI (mój pomysł), a to już w październiku. :) Nic spektakularnego się nie dzieje, ale też jakoś niczego takiego nie oczekuję. Za to chodzę na zumbę raz w tygodniu, planuję kupić karnet roczny na siłownię, żeby móc regularnie z dziećmi na basen chodzić (i na tą zumbę wtedy za darmo, w ramach karnetu), w tle gdzieś mi świta zrobienie w końcu prawa jazdy... Jest dobrze. Tylko czasu brak. Ale ze wszystkich braków w moim życiu ten akurat akceptuję.

wtorek, 2 lipca 2013

Smutno mi

  Przeczytałam w sieci o jakiejś sprawie pani Renaty, która 31 lat temu zakatowała pasem 6letniego chłopca. Teraz ponoć jest nauczycielką i ekspertką w MEN. Jest to dla mnie niepojęte, że taka osoba może nadal wykonywać pracę nauczyciela, pracować z dziećmi. Ale przede wszystkim jest mi tak cholernie przykro, że ten chłopiec miał takie życie, taką "opiekę ", i że nikt mu nie pomógł, nikt się o niego nie troszczy. Czytałam o tej sprawie i wyłam, myśląc o moich dzieciach. O tym, że ktoś mógłby je skrzywdzić. O tym, że sama mam w sobie coś z sadystki, która potrafi uderzyć dziecko, bo jest "nieposłuszne". I wyłam znów nad swoimi demonami, których nie potrafiłam kontrolować. Pewnie dalej nie potrafię. Tak strasznie bardzo nie chcę krzywdzić swoich dzieci. Jak pomyślę o tym, że mogłabym być taką matką, po której zostaje wspomnienie przemocy,  krzywdy i dystansu emocjonalnego, to jest mi bardzo źle. Płacz.

Następnego dnia czytam o tym, że wyszła książka o Chustce, Joannie Sałydze, która zmarła na raka w zeszłym roku. Zostawiła bodaj 7letniego synka. Czytałam jej bloga. Bardzo mądra kobieta, nieprzeciętna. Tak mi żal, że odeszła. Że taka osoba umiera, zostawia ukochane dziecko, a tymczasem inna kobieta żyje, choć zginęło dziecko z jej ręki. Że ja tu mam jakieś swoje małe problemy, które w moich oczach urastają do rangi katastrofy życiowej, a tam gdzieś są ludzie z wielkimi problemami, którzy dają radę iść przez życie radośnie.

Smutno mi.

Dziś czytałam artykuł w gazecie o tym, jak narodziny dziecka potrafią zniszczyć związek. Jak kochająca się dotąd para zaczyna się mijać, oskarżać, oddalać emocjonalnie. Czytałam i widziałam w tym tekście mnie i mojego męża w ostatnim roku albo półtorej. Niby wszystko ok, ale tak naprawdę nic nie jest ok. Mijamy się, oddalamy, mamy inne cele, inne priorytety. Rodzicami jesteśmy super, ale małżeństwem bardzo miałkim. Ciągle jeszcze wierzę, że da się to zmienić, ale codziennie idę spać rozczarowana.
I smutno mi.
Taki, qrwa, dzień. 

czwartek, 27 czerwca 2013

Z metra cięty

Melduję, iż Antonio przekroczył magiczny próg 100cm wzrostu. :D Czyli mamy w domu potwora z metra ciętego. Koniecznie muszę dokonać stosownych pomiarów w dzień jego trzecich urodzin, które już bliżej niż dalej. 

środa, 26 czerwca 2013

Apsik

Kicham i kicham. Odkąd tylko zrobiło się ciepłej i słonecznie. Lecą mi z nosa prawdziwe wodospady, w uszach swędzi tak,  że najchętniej bym sobie je wydrapała wraz z gardłem... O! I kącik oczu też!

Jak przez mgłę przypomnialam sobie, że podobne rewelacje miałam w zeszłym roku, też w okolicach czerwca, i też najgorzej było w słoneczne dni. Alergia? No to czas na wizytę u lekarza, bo z cieknącym nosem, załzawionymi oczami i swędzącymi uszami to ja się do opieki nad dziećmi nie nadaję.

Wstępne rozpoznanie : alergia wziewna na pyłki trawy (czego jak czego, ale trawy to w Irlandii nie brakuje ). Dokładną diagnoza dopiero w sierpniu, gdy skończy się sezon na pylenie. Wtedy przyjdzie czas na testy alergiczne za jedyne 150 euro. O.O Sama wizyta u lekarza 70jurków, do tego leki 62euro... Pójdziemy z torbami jak nic w tym roku. Przeklęty 2013. 

Kobieta pracująca

No i stało się. Od trzech dni znów robię kanapki i parzę kawę dla obcych ludzi przez kilka godzin dziennie. Nawet nie jest źle, co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło: pamiętam jakieś 99% z tego, co powinnam wiedzieć,  a że procedury się nie zmieniły, więc od pierwszego dnia byłam już na pełnych obrotach, intuicyjnie poruszając się po kawiarni. Jakbym nigdy nie była na urlopie!

Dzieci cudownie współpracują ze mną i Adamem w tym trudnym momencie naszego rodzinnego życia.  O Antolka byłam spokojna, to już taki duży facecik, ale były obawy co do Ali. Na szczęście młoda daje radę 5h bez mleka wytrzymać,  nie płacze. W sumie słusznie, niewiele się tak naprawdę zmieniło dla niej, bo mama nadal jest przez większość dnia (i całą noc ), a czas bez mamy spędza z tatą.   Nawet miałam pomysł, by odciągać mleko dla niej na wszelki wypadek, ale Dziubella nie chce pić mojego mleka z kubeczka czy też butelki. Widocznie mleko mamy jest zarezerwowane do picia prosto z dystrybutora ;).
I tylko czas szybciej leci, dni przychodzą i odchodzą jeden po drugim. Ani się obejrzymy, a dzieci skończą kolejny rok życia, minie lato... Mam jakieś dziwne, melancholijne myśli odnośnie przemijania. Nawet pobudki o 5:30 nad ranem (znów ) nie wprowadzają mnie z równowagi, bo wiem, że ten etap skończy się szybciej, niż mi się wydaje.
Dziś pierwszy raz Ala chodziła sama, pchając przed sobą wózek zabawkowy. Zaraz zacznie chodzić i bez niego. Leci czas, leci... 

czwartek, 20 czerwca 2013

Bez odbioru

Jeśli ktoś się zastanawia, czemu mnie nie ma na blogu, to spieszę donieść, iż komputer mi padł i nie chce powstać. :/ Internet co prawda mam w komórce, ale bloga z niej się pisać nie da niestety. Teraz do was stukam z tabletu mojego syna, a też średnia to przyjemność. Brak mi normalnej klawiatury, na której śmigam jak błyskawica. Zamiast niej mam teraz jakieś pitu - pitu jednym paluszkiem  na ekranie i to jeszcze z podpowiedziami słów, więc czasem jakieś głupoty wyskakują.

W najbliższy poniedziałek wracam do pracy. Buuuu... Wcale jakoś mi się nie spieszy, ale mus to mus. Mam nadzieję, że Ala zniesie rozstanie ze mną na pół dnia bez większych stresów, wszak zostanie z tatą.
Tymczasem z Dziubelli zrobił się mały wampirek,  bo wyrosły jej dwie górne dwójki,  ale bez jedynej. ;) wygląda to prześmiesznie! Dziuba odkrywa właśnie, że ma coś nowego w paszczy i namiętnie zgrzyta zębami. :/
Kupiliśmy dla niej ostatnio koraliki z bursztynu, które ponoć pomagają przy ząbkowaniu i muszę przyznać, że faktycznie coś jest na rzeczy,  bo młoda po raz pierwszy od niepamiętnych czasów przespała CAŁĄ NOC bez pobudki! :D Trzymajcie kciuki, żeby ta tendencja się utrzymała. ;)

poniedziałek, 27 maja 2013

Gdzie te jedynki?

Po dzisiejszej nocy, podczas której częstotliwość pobudek Alicji doprowadziła mnie na skraj załamania nerwowego, uznałam, że chyba idą zęby.

Najwyższy czas! Dolne jedynki mamy już od dawna, a nic nowego nie widać, chociaż pod dziąsłami już wyraźnie są zaznaczone górne jedynki i dwójki. No i faktycznie - jest nowy ząb! :D Ale jest to prawa dwójeczka... hmmm... A gdzie jedynki? Dziubella wprowadza jakiś niestandardowy rozwój uzębienia do naszej rodziny. ;) Ale podejrzewam, że cała góra "zejdzie" naraz, po prostu na razie wykluł się pierwszy z czterech zębolków.
   Trzy za nami, 17 do finału... ;)

sobota, 25 maja 2013

Zosie-samosie

   Pewnie zastanawiacie się, co tam po wizycie u psychologa?

   Ano nic. Pani bardzo miła i bardzo młoda. Nie powiedziała mi nic mądrego, czego bym już sama nie wiedziała. Chyba brak jej doświadczenia czy coś. W każdym razie - niepomocna. Wygadałam się trochę i już. I dalej muszę się sama z tym wszystkim uporać. Ale ostatnio nawet słońce mamy, więc nie jest źle. Tak jakbym miała w ciele baterie słoneczne i przez to więcej energii teraz - bo są doładowane. ;)

   Ala włazi wszędzie. Zaczyna próby stania samodzielnego bez trzymanki. Jej rekord to na razie 5 sekund, ale jestem strasznie szczęśliwa, że już próbuje, że jest taka zdolna i w ogóle. ;) Wiecie - jak to matka o córce. Jeszcze chwila, jeszcze dwie i zacznie chodzić i wtedy dopiero się wesoło zrobi, jak się z Antkiem będą ganiać po całym domu. W sumie to się nie mogę doczekać. :D
   Aha - i robi "papa", ale tak wdzięcznie, z lekką taką nieśmiałością. Nie macha całą rączką, tylko samą dłonią robi takie "papa" leciutkie, jak damulka. Przekomiczne to jest. :D

   Antoś w ramach upgrade'u nocnikowego zaczął sikać na stojąco. :D "Jak tata". ;) Czasem jeszcze trafia na kibel zamiast do środka, ale muszę powiedzieć, że naprawdę jest zdolniacha z niego, że hej! Przez 80% czasu próbuje co prawda doprowadzić mnie do rozpaczy swoimi dzikimi pomysłami i rozwalaniem wszystkiego i wszędzie + próbami trwałego okaleczenia siostry (no dobra, przesadziłam, ale wywalać ją uwielbia...), ale i tak go kocham. Dorasta, skubany. Już prawie 3 latka ma... rety, jak to leci, no...

   Także u nas dobrze. A za niecały miesiąc do pracy. :/ Wracam do moich bajgli 24 czerwca...

środa, 15 maja 2013

Sumując

   Polecieliśmy na Ibizę na 7 dni. 5 dni lało.

   Any questions?

   Fuck.

   Z przemęczenia, braku możliwości wylegiwania się na plaży (albo chociaż spędzania całych dni na świeżym powietrzu) znów mnie trafił szlag na tym wyjeździe, wydarłam się na Antka raz okrutnie, coś o debilach było i że mam go dość. Qrcze - dramat. :/ Raz go za rękę szarpałam, raz go prawie zostawiłam na środku drogi wyjącego, bo mnie krew zalała. Ogólnie ten wyjazd się nie udał. Chociaż zdjęcia są całkiem-całkiem. I naprawdę nie było cały czas do doopy, ale te kilka epizodów mojej wściekłości spowodowało, że w końcu przełamałam się.

   Umówiłam się do psychologa. Na przyszły wtorek. Wish me luck.

   Dla mnie to jest ostateczna porażka. Moja. Że nie jestem taką mamą jak sobie przysięgałam być. Miało być rodzicielstwo bliskości, wspieranie, kochanie, tulenie i wyrozumiałość. Ostatnio zaś jest wrzask, przekleństwa, szarpanie, bicie i takie tam. Nie, nie codziennie. Ale coraz częściej, widzę, jak spirala się nakręca. I czas to przerwać, dla dobra moich dzieci. Żeby się potem nie musiały leczyć z traumy "trudnego dzieciństwa" u psychologów, tak jak ja niestety muszę.

   W małżeństwie kryzys. Mąż zajął się swoim życiem, jest jakiś podział na "my" (ja i dzieci) i "on". Zdychałam po tej Ibizie na brak kontaktu z nim, na samotność emocjonalną, parę dni przepłakałam, w końcu odbyła się jakaś oczyszczająca rozmowa... hmmm... mój monolog łzawy... z której niby coś tam wynika, ale nie za wiele jak dla mnie. Bo on głównie słuchał i niewiele powiedział od siebie, chociaż go pytałam, namawiałam do szczerości. Może za dużo wymagam? Także wylałam z siebie żółć i gorycz, ale wcale nie mam poczucia, że to załatwia całą sprawę. I ten psycholog to też stąd - chcę w końcu, żeby ktoś mnie wysłuchał tak naprawdę i powiedział mi te właściwe rzeczy. I niekoniecznie to są słowa "Tak, to moja wina, postaram się to zmienić", bo nie chodzi o szukanie winnych, tylko o wspólny czas, wspólne życie, naszą więź. Żebyśmy oboje o nią dbali, zwłaszcza teraz, gdy mamy dwoje dzieci i jest tak cholernie trudno znaleźć moment tylko dla siebie... Ech...

   No i w Dublinie nadal max. 10 stopni, odczuwalna temperatura ok. 7, bo wieje przenikliwy wiatr. Pada codziennie. Jest połowa maja. Gdzie jest WIOSNA??? Ani wyjść z dziećmi ani nic, kisimy się w domu, Antka roznosi energia (czytaj: demoluje wszystko), Ala miągwi, że na ręce i na ręce (chyba lęk separacyjny jej się załączył przez to raczkowanie, stawanie itd.), a ja staram się ze wszystkich sił dotrwać do wtorku w zadowalającej kondycji psychicznej.

   Sumując: ten rok jest przeklęty. A nawet w połowie nie jesteśmy...

niedziela, 21 kwietnia 2013

Domowy szpital

   Ktoś jeszcze ma szpital w domu w ten weekend czy tylko ja? :(

   Antoś wczoraj gorączkował cały dzień, lekki kaszel się go trzyma do dziś. Gorączki na szczęście już nie ma, ale to nigdy nie wiadomo, czy nie wróci, więc rano po śniadaniu jeszcze mu Nurofen zapodałam, na noc też dostanie.
   Ala z gilem do pasa od wczoraj, kaszle jak stary gruźlik, flegma jej zalega w gardle, spać nie może, bo się krztusi. Nos zawalony, oddychać przez sen też za bardzo nie może, przebudza się w nocy wiele razy, z czego raz skutecznie, tzn. trzeba z nią razem wstać, zabrać ją do pokoju obok (żeby jej krzyki nie pobudziły Antolka i mojego męża), przebrać pieluszkę, pozwolić trochę poeksplorować, a potem ululać do snu. Dziś pobudka była między 3 a 4 nad ranem. :/ No i zielone, wodniste kupy non-stop. Podałabym jej Dicoflor, bo tak się składa, że akurat mam na podorędziu, ale ta cholera nie wypije nic z butelki ani z kubeczka, wypluwa... :( Chyba jednak wprowadzę w czyn mój plan karmienia jej tym Dicoflorem pipetką, choćby to miało trwać pół dnia...
    Mąż w pracy cały weekend na dniówki, więc zostałam sama na posterunku. Kończą mi się siły dziś na organizowanie życia rodzinnego, syf w domu jest nie do opanowania, dzieci marudzą, co chwila coś... Mąż dzwoni niby się dowiedzieć, co u nas, ale i tak najbardziej to przeżywa fakt, że my lecimy, a on nie, i już sobie tak od niechcenia przegląda ceny lotów do Nowego Jorku (*facepalm)! Przysięgam, mamy czasem kompletnie różne priorytety: ja się staram zaopiekować dziećmi, nie oszaleć, nikogo nie zabić, nie uderzyć, ogarnąć w miarę dom, posiłki jakieś ugotować, pamiętając cały czas o tym, że JA NIE JEM, więc dla mnie muszę uszykować coś osobno. Antek chce się bawić, Ala chce być ciągle na rękach, gil jej wisi pod nosem i wyciera go nonszalancko w moje koszulki i swetry, a ten mi o tym Nowym Jorku... Zabić czy jak? :/

   No a pojutrze Ibiza. Mam nadzieję, że Ala wydobrzeje do wtorku, przynajmniej częściowo. Nie wiem, co mnie martwi bardziej - te kupy czy kaszel. Kaszel chyba bardziej. Ech... Rok 2013 jest jakiś niesprzyjający dla mnie.

środa, 17 kwietnia 2013

Zielono mi

   Ile brokułów można zjeść dziennie, gdy się jest na takiej beznadziejnej diecie, jak ja? Gdy człowiek jest mega-głodny, spragniony kalorii, witamin, ŻARCIA!!! Gdy każdy plakat Big Maca uruchamia moje ślinianki na nieprzyzwoity ślinotok.

   CZTERY! Cztery brokuły jednego dnia! Ale przynajmniej wieczorem szłam spać syta. ;)

   Dziś jabłko part 1. Eko-jabłuszka już dwa za nami, ja zjadłam, Ala pociumała trochę. Na razie szyja ok.

   Za to na bank idzie nowy ząb (albo dwa), bo znów w nocy śpi niespokojnie, kupy rzadkie i zielonkawe, po kilka dziennie. Ala marudna, na rączki chce, pcha do dzioba wszystko, co tylko jej się nawinie na drodze. I tak patrzę na te górne dziąsła, i patrzę, i pewnie na dniach tam coś białego zobaczę. ;)

   Pięć dni i lecimy. Prognozy pogody na Ibizę się nico pogorszyły od przedwczoraj, ale nadal będzie tam znacznie cieplej, niż w Dublinie. Myślami jestem przy pakowaniu, przeglądam rzeczy dzieci i swoje, wybieram, co się nada do zabrania a co kompletnie nie. Mąż jeszcze poszedł z Niuniem do centrum szukać jakichś wiosenno-letnich butków dla Antka, bo ze wszystkiego już wyrósł. Matko, czemu te dzieci tak rosną szybko... ;)

niedziela, 14 kwietnia 2013

Dieta, ach dieta...

... koniec z hurtem, czas na detal...

Znacie? To Kabaret OT.TO. Dobra piosenka, bardzo na czasie jak dla mnie. :)

    Alę coś uczula. Chyba. Najprawdopodobniej. Coś z jedzenia. A że cholera wie, co to może być, bo ja jadam raczej wszystko, w międzyczasie mała zaczęła też dostawać coś do spróbowania, więc miałam mętlik w głowie i nie wiedziałam, czego się najpierw chwycić. Niby odstawiłam całą czekoladę i cytrusy, potem odstawiłam nabiał, ale wysypka na szyi jak była u Alicji tak zniknąć nie chciała. Podejrzane bardzo były też jajka, więc zaraz po Wielkanocy wywaliłam ze swojego menu jaja, potem dołączyły też banany (po tym, jak Dziuba cały pyszczek miała czerwony niczym burak, gdy dałam jej spróbować banana). A potem jeszcze przez chwilę kombinowałam po omacku, zrywami - że teraz nie jem nic, ale jednak wieczorem, gdy głód chwycił, wcinałam np. całe opakowanie Pacoca (brazylijskie ciasteczka z mielonych orzeszków ziemnych z cukrem - mniam!).
   Aż coś we mnie pękło i postanowiłam wziąć sprawę w końcu na serio, metodologicznie. Schemat żywienia w tabelce na drzwiach lodówki przykleiłam, spojrzałam co niby jest "bezpieczne" dla dzieci w wieku 6 miesięcy i mój pierwszy wybór padła na kaszki i mąki kukurydziane. I przez dwa dni żyłam tylko na tym (w polskim sklepie sprzedają makaron kukurydziany w uroczym kształcie kaczuszek ;)). Jadłam makaron na śniadanie, obiad i kolację, polany oliwą z oliwek, a do picia tylko słodzona woda. Brrrr! Ale tylko tak byłam w stanie kontrolować wszystkie zmienne i jakoś to ogarnąć. Nie powiem - nie było letko, głodna chodziłam prawie cały czas, ale starałam się o tym nie myśleć, tylko normalnie prowadzić dom, spacerki itd.
  Zleciało. Uff!
  Od dziś do mojego jadłospisu wszedł kurczak. :) Co za orgia smaku! W życiu mi chyba tak mięso z kurczaka nie smakowało (podsmażone na oliwie, posolone, bez innych przypraw). Do tego "pyszny" makaron kukurydziany. I tak cały dzień. I jeszcze jutro. A potem będą brokuły! :D
   Szyja na razie czysta, zero wysypki, Ala się nie drapie, czyli jest dobrze. Postanowiłam sobie co dwa dni nową rzecz wprowadzać, na razie tylko z grupy "dla dzieci w wieku 6 miesięcy".
   Zatem:
1. kukurydza (mąka, kasza)
2. mięso z kurczaka
3. brokuły
4. jabłko (będzie organiczne, bo jabłkom też nie ufam...)
5. ryż (żeby odpocząć od kaszek kukurydzianych)
6. fasolka szparagowa (żeby odpocząć od kurczaka)
7. kalafior
8. ziemniak
9. brukselka
10. cukinia
11. dynia

Dalej jeszcze nie mam, ale na razie i tak jestem dopiero przy punkcie drugim, więc nie ma co za daleko w przyszłość wybiegać. ;) Czyli moja dieta i dieta Dziubelli jest rozszerzana symultanicznie. Tym sposobem już za pół roku będę mogła zjeść miód. :/ (albo i nie, jeśli wyjdzie uczulenie) Albo napić się jogurtu.

W sumie myślałam, że gorzej będzie wytrzymać, ale widzę, że to działa, bo skóra Ali się wygoiła i nic się złego z nią nie dzieje, a jeśli zacznie, to będę wiedziała dokładnie, od czego. To daje mi motywację do tego, by wytrwać w rygorze żywieniowym. Najgorsze jest to, że za 8 dni lecimy na tą Ibizę całą (TAK, LECIMY!!!!) i nie wiem, jak tam dam radę kontynuować. Ech... No nic, na razie jestem tu i jutro kurczak part 2. A potem w końcu jakieś WARZYWA!!!

sobota, 13 kwietnia 2013

Wspinaczka

  Czy ja się już chwaliłam, że mi Alicja raczkuje? Spryciula z niej taka, że się naumiała sama siedzieć i raczkować jeszcze przed skończeniem 7 miesięcy. :D Jak na razie sprawdza się to, co mówią o drugim dziecku - rozwija się znacznie szybciej, niż pierwsze.
   Dodatkowo od 4 dni Ala zaczyna się wspinać. O.O Na razie tylko na kolankach staje, ale staje. Łapie się za stolik, krzesło, półkę szafki i myk - patrzy, co tam ciekawego jest na wysokościach. Już sobie w ten sposób ostatnio zdjęła monety plastikowe Antka do zabawy (i zaczęła je zjadać), a dziś chciała posmakować ciastoliny. ;) Na kolana też mi się wdrapuje już całkiem zgrabnie, wszędzie jej pełno.
   Jak tak dalej pójdzie, to za miesiąc będzie na nogach już stała... W sumie fajnie, ale czy nie za wcześnie jednak?

piątek, 12 kwietnia 2013

Inwazja

   Przeniosłam się na bloggera, żeby uciec od najazdów bandy oszołomów, którzy raz na jakiś czas przypuszczali atak na mojego bloga dzięki uprzejmości Onetu, który "polecał" moje notki na głównej stronie serwisu. Zapuszczało się wtedy na bloga mnóstwo przypadkowych osób, których komentarze były poniżej poziomu dna, jakieś trolle niezrealizowane w życiu czy inna zaraza.
   Ale tutaj też wcale nie jest tak cudnie, bo tutaj jest jakiś atak spamu. Od tygodni dostaję "komentarze", zawsze anonimowe, zawsze po angielsku, które pieją z zachwytu nad moimi "writing skills", że ten blog mój to cud-miód-poezja, jaka to ja nie jestem bystra, twórcza, jakich to ja cudownych tematów nie poruszam na tym blogu itd. Czasem chcą się dowiedzieć, z jakiej "platformy" korzystam, bo mój lay-out jest NIEZIEMSKO CUDOWNY... I w tym klimacie mnóstwo komentsów. A pod każdym zawsze "looknij na moją stronkę: (i tu jakiś link do czegokolwiek).

   Rozumiem technikę: najpierw nasłodzić, namiodzić, żeby się twórca bloga poczuł niemal bogiem i chętnie wszedł na link, który cholera wie dokąd go zaprowadzi (i komu z tego tytułu przyniesie profity). No cóż - na mnie to nie działa, ale wywalania codziennie kilku anonimów z poczty już mnie po prostu wkurza. Dobrze, że sobie moderację włączyłam, bo inaczej te spamy by mi bloga obsiadły.

   Choć w sumie powinnam się cieszyć - znaczy, że się robię popularna w sieci, skoro ktoś tu próbuje usilnie swój spamik wcisnąć. ;)

środa, 10 kwietnia 2013

Dwa

   Ząb drugi już się bieli! :D

  Dziwna sprawa - przy wyrzynaniu się pierwszego miałam kilka nocek prawie-że nie przespanych, bo Ala budziła się co chwila z płaczem, ciumkała, zasypiała, znów się budziła... Teraz śpi jak "niemowlę". ;) Znaczy - budzi się raz czy dwa na karmienie, ale poza tym śpi sobie w najlepsze. Hmmm... Jeszcze 18 zębów i mamy z głowy. :P

sobota, 6 kwietnia 2013

Czy ktoś widział wiosnę?

   Miałam tu tyle napisać: że robimy fajne "crafty" z Antkiem, że Ala zaczyna raczkować, że Dziabąg nauczył się normalnie trzymać nożyczki jedną ręką, że pisanki malowaliśmy, że zasialiśmy rzeżuchę, że Ala ma jakąś wysypkę pod szyją i ja jestem w związku z tym na mega-diecie (prawie nic nie jem, bo cholera wie, co ją uczula i czy na pewno to jest coś, co ja jem), że drugi ząb już widać pod dziąsłem...

... ale napiszę tylko, że od paru tygodni mam mega-doła, jestem przemęczona, niewyspana, nie mam czasu dla siebie, za oknem była jakaś spóźniona zima, potem jesień, teraz na szczęście wyszło słońce i chyba tylko z tej okazji w końcu znalazłam siłę i czas, by w ogóle coś napisać. Chodzę wku...wiona na wszystko i wszystkich, jestem na zmianę super-hiper-cierpliwa dla Antosia, a za chwilę wrzeszczę, że coś-tam przeskrobał (np. pociął żaluzje pionowe tymi nożyczkami nieszczęsnymi, jak go na 10 sekund z oczu spuściłam...).
   Czuję się fatalnie sama ze sobą. Sto tysięcy moich potrzeb jest totalnie niezaspokojonych, a mi brak energii, by troszczyć się non-stop o potrzeby moich dzieci (które potrafią się domagać, oj potrafią...).
   Ktoś jeszcze ma deprechę?

  Aha - mam możliwość wyrwać się na tydzień do "ciepłych krajów" (Ibiza), sama z dzieciakami, bo mąż już był w Brazylii i więcej urlopu na ten moment nie skombinuje. Lecielibyście? Z jednej strony chcę gdzieś, gdzie ciepło, słońce, zmiana miejsca, coś nowego... A z drugiej - jezu, znowu SAMA Z DZIEĆMI???? Ale oferta jest tania, potem już takiej szansy nie będzie pewnie do końca roku, bo teraz jeszcze nie pracuję i mogę sobie jechać gdzie chcę i na ile chcę... Sama nie wiem...

środa, 20 marca 2013

Życie

   Zarobiona jestem, nie mam czasu na bloga. Na nic w sumie nie mam ostatnio czasu. Ala ząbkuje, spać mi nie daje przez to, bo się wybudza co i rusz, a za dnia ciągle coś i tak w kółko. Padam już na pysk, ale nie mogę polec całkowicie, bo chwilowo jestem tylko ja i dzieci, mąż się relaksuje w Brazylii... :/
  Z wieści ogólnych: Ala zaczęła wcinać jedzonko inne niż mamine mleko. :) Za nami już brokuł, marchewka i kukurydziane chrupki. :) W planach na najbliższy tydzień albo dwa: jabłuszko, ryż (wafle ryżowe?), mięsko z indyka/kurczaka. A potem to już poleeeeci... ;) Pierwsza sesja z brokułem w paszczy wypadła nader udanie, kto widział zdjęcia, ten pewnie potwierdzi. :) Uwielbiam bobasy jedzące łapkami. :D
   Skończyłam antkowe cycowanie. Definitywnie. Fakt, że nie było tego dużo, bo tylko jedno karmienie do snu, ale i tak zaczęło mi to już uwierać, tak mentalnie. I któregoś dnia, po jakimś takim ciężkim wieczorze, gdzie Antek nie chciał spać, a chciał cycka, sprawa się przeciągała, skończyło się nerwowo - postanowiłam, że KONIEC. 2 lata i 7 miesięcy to jest i tak niesamowity wynik jak na mnie i na niego. I wystarczy.
   Trochę się bałam, jak to będzie teraz z zasypianiem, czy jakieś histerie nas czekają i wycie wieczorne, ale nie. Antoś się przytula, kokosi troszkę, szuka sobie wygodnej pozycji i po prostu zasypia. Aż w szoku jestem, że tak się da. ;) No ale teraz dla odmiany Ala ząbkuje i cycka bez przerwy niemal, więc tak czy siak jestem przywiązana do dziecka cyckiem. ;)
   Alutka staje już na prostych rękach i kolankach, huśta się przód-tył i wyraźnie zmierza do raczkowania. Na razie pełznie do tyłu, powoli podkurcza nóżki i kombinuje, jak tu usiąść. Posadzona przeze mnie - nie siedzi w ogóle jeszcze. Antek w jej wieku to już dawno sam siedział. Niesamowite są te różnice indywidualne, chyba nigdy nie przestanę się im dziwić...
   Mąż uciekł na 2 tygodnie za ocean. Fajnie mu. Też bym sobie uciekła i się wyspała. ;) Póki co ogarniam ząbkujące niemowlę, rozbrykanego 2,5 latka, a to wszystko przy permanentnym niewyspaniu i beznadziejnej, irlandzkiej pogodzie. Jak nie oszaleję do przyszłej środy to będzie cud, bo wtedy moja siostra przylatuje i będę mieć jakieś towarzystwo i wsparcie. A na razie sama tu siedzę.
   A jak Adam wróci w końcu po Wielkiej Nocy do domu, to niewykluczone, że w progu natknie się na raczkującego chrabąszcza. :D

poniedziałek, 4 marca 2013

Sen i Zen

   Wyspać się. Chciałabym bardzo. Jest to nawet możliwe, o ile położę się spać razem z dziećmi, czyli najpóźniej w okolicach 20:30.
   Gdzie w takim układzie czas na tzw. pożycie małżeńskie? Bo u mnie ostatnio brak.

   A jednak mój mąż znajduje dla mnie odskocznie od rutyny codzienności. Dziś zabrał dzieci, a mnie wysłał na 2,5h na warsztaty dotyczące robienia mydła. :) Zrobiłam sobie do domu 3 różne mydełka, mam notatki co i jak. :) Jak mnie wena najdzie, to sobie zacznę w domu robić, dla rodziny, dla znajomych... Ot, taka terapia zajęciowa i to z wymiernymi korzyściami. :)
   Po takich warsztatach, gdzie znów mogłam być po prostu Dorosłą Sobą, a nie Mamą, czuję spokój i błogość. Chwilo, trwaj.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Tell me why...

... I don't like Mondays...

   Dziś mam do doopy dzień. Mąż się miga od dzieci, goście przyleźli i trzeba było coś upiec, czuję się przemęczona po weekendzie sam na sam z maluchami, niedospana jakaś (Ala od dwóch nocy coś gorzej sypia - chyba zęby się nam zaczynają...). I jeszcze rano przyłożyłam Antkowi, jak się mi wyrywał przy myciu zębów (nienawidzi tego :/), i jak się na mnie zamachnął ręką, to mu oddałam. :(

   I jeszcze mąż poszedł wieczorem sobie do kina i tyle jego pomocy i bytności ze mną w dniu dzisiejszym (a był to jego dzień wolny). A jutro idzie do pracy i znów sama z dziećmi zostanę. :(

   Ech, idę spać. Może jutro będzie lepiej.

piątek, 15 lutego 2013

Kręcioła i kocyk

   Ala już turla się na brzuch przez obie strony (prawe i lewe ramię), teraz rozkminia, jak wrócić na plecy. ;) A że dźwiga się już na rękach wyprostowanych, to wiele jej do rozkminy nie zostało. :D Jak tak dalej pójdzie, to do marca będzie raczkować. ;P

   Ja z braku lepszych zajęć zaczęłam robić kocyk na szydełku. :) Jak to jest - przy jednym dziecku ledwo się wyrabiałam, żeby się wysikać przynajmniej raz dziennie, a teraz znajduję przy dwójce czas na dzierganie jakichś kocyków? :D

środa, 13 lutego 2013

Pełna samodzielność

   Po przylocie przez pierwszy tydzień była akcja "szpital", więc zero stabilizacji dla Antolka, który totalnie odreagowywał poprzez sikanie. Nocnikowanie poszło się paść. No ale jak już z tego szpitala wyszłam, to stwierdziłam, że czas wrócić do "normy", im szybciej tym lepiej. Bo ja rozumiem, że stresy dziecięce itd., no ale od tego jestem, żeby je przytulaniem i byciem jako takim ukrócić, a nie, żeby pozwalać na sikanie w gacie i robienie kup gdzieś cichcem po kątach.
   Antoś deklarował zrozumienie werbalne tego, co mu komunikujemy ("Siusiu i kupkę robimy do kibelka, nie w majteczki"), ale i tak robił po swojemu. Jeszcze jak się zdarzyło raz czy drugi (czy trzeci ;>) siku w majty, to się mówiło trudno, przebierało się delikwenta, przypominało do czego służy kibelek i już. Ale któregoś razu Antoś bawiliśmy się razem z Antkiem w jego pokoju i w pewnym momencie Antoś powiedział "mama, idź" i pokazał mi drzwi, że ja niby mam sobie iść. "Ok - pomyślałam - może to jakaś część zabawy, to sobie idę" i poszłam powiedzieć mężowi, jak to dziecko mną dyryguje. ;) Ale Antoś nie wraca, nie woła mnie, cisza tam w tym pokoju... Wiecie jak to jest? Jak jest ZA CICHO w domu, to znaczy, że COŚ się dzieje, i to COŚ zwykle niczego dobrego dla rodzica nie wróży.
   Pędem wracam do pokoju Antka, a on tam stoi w takiej dziwnej pozie i patrzy na mnie takim specyficznym wzrokiem i ja już WIEM, że jest kupa w gaciach. Qrcze, no matki po prostu wiedzą takie rzeczy. ;) No to ja Antola za rękę i do łazienki, no bo przecież trzeba go przebrać (FUJ!).
   Ja wam tego opisywać nie będę, bo szkoda zdrowia. Ale obrzydliwe to było okropnie! Powtarzałam co chwila "fuj! fuj! FUJ!" i Antek widział po mnie, że ta sytuacja jest dla mnie mega-obrzydliwa. Zresztą dobitnym głosem wyraziłam swoje zdanie na ten temat i przypomniałam, że OD TEGO JEST KIBEL!!!
   Dzieć wyglądał na nieco przestraszonego i skruszonego jakby swoim postępkiem, ale się nie odzywał.

   Kolejny dzień, rano. Przebieram Alę czy coś takiego, albo ją w chuście właśnie usypiam... Wchodzę do salonu, gdzie zostawiłam swoje starsze dziecko zajęte oglądaniem bajki, a tam... nie ma Antka! Zerkam do kuchni, do sypialni, do jego pokoju - no nie ma nigdzie i już! Ale łazienka zamknięta, a spod drzwi widać smugę światła. Zaglądam... Antoś siedzi na kibelku (sadzamy go teraz na zwykłą toaletę, tyle że z nakładką dla dzieci na niej, bo jest mniej sprzątania i Antoś UWIELBIA wodę spuszczać i robić "wodospad" :P), nakładka pod pupą (czyli - sam sobie ją położył), koło kibelka schodek rodem z IKEA (po nim się wspiął najwidoczniej), spodnie i gatki leżą na podłodze (CZYSTE!!!), a moje dziecko jakby nigdy nic robi Grubszą Sprawę do kibelka i wygania mnie słowami "Mama, idź!".

   Czad!

   Się chłopak tak przejął sceną z dnia poprzedniego, że momentalnie sam się nauczył rozbierać, siadać na kibelku i w ogóle. :D Byłam niesamowicie zaskoczona i dumna! Zuch, chłopak!
   Popołudniu chciał powtórzyć swój spektakularny sukces i poszedł sam siusiu (nikogo nie zawołał, po prostu poszedł sam), ale miał na sobie wyjściowe spodnie z paskiem i nie udało mu się na czas odpiąć go, by zdjąć spodenki, więc siku było w majtki. I było mu bardzo przykro, ale ja wcale nie byłam zła ani zawiedziona, bo widziałam, jak się starał być super-samodzielny. I po prostu przebrałam go i poszliśmy się bawić.
   Wy też tak macie, że was zaskakują i rozczulają takie przejawy samodzielności waszych dzieci? Bo ja to normalnie do dziś przeżywam, jak wariatka jakaś. ;) Mój mały chłopczyk już nie jest taki mały...

środa, 6 lutego 2013

WTF?

   Qrka wodna, chyba okres dostałam. Nosz ja Cię pier...niczę! To przez ten szpital, przez to, że Ali nie karmiłam jak trzeba przez 2 dni no i BACH - organizm natychmiast to wykorzystał... :/

   Mam nadzieję, że jak wróciłam teraz do regularnych karmień, to na tym jednym razie się skończy i grzecznie przez rok jeszcze będę miała spokój w tym temacie. Bo przy Antku dopiero po 13 miesiącach od porodu wróciły mi "te" dni. Sądziłam, że znów tak fajni będzie, a tu klops. :( No normalnie mnie to wkurzyło, no! Czy ja się od krwi nie odczepię już na jakiś dłuższy czas?!

Postanowienia noworoczne

   Zawsze miałam jakieś głupie, albo tylko słomiany zapał pod tytułem: zmienię WSZYSTKO w swoim życiu.

   Teraz mam już 30 lat (niestety...) i wiem, że wszystkiego naraz się nie da. Wybrałam więc 3 najważniejsze na ten rok sprawy. I to jeszcze tak, że każda jest dla kogo innego. :) Taka jestem zajefajna i myśląca o całej rodzinie, ha!

1. Nigdy, przenigdy nie uderzyć moich dzieci. Niestety w zeszłym roku zdarzało mi się czasem podnieść rękę na Antolka. :/ Qrde, te wzorce z dzieciństwa wyniesione odbijają się czkawką w dorosłym życiu... a najgorsze, że na własnych dzieciach. Postanowiłam uciąć to w zarodku, zanim mi w nawyk wejdzie. Także - żadnych klapsów, bicia w żadnej postaci. Jeśli poczuję, że mnie furia ogarnia - wychodzę z pokoju. Na razie działa, a już ponad miesiąc za mną. :) Jak wytrzymam do marca, to sobie funduję jakiś prezent motywacyjny. :) (to jest postanowienie dla dzieci)

2. Przestać przeklinać. Jak mnie nerwy poniosą, to średnio przebieram w słowach. Mój mąż mi to wypomina (i słusznie), postanowiłam więc zadbać o język. :) Za każde słowo, które mi się "wymsknie" wkładam do skarbonki 2 euro. Już 4 euro tam leżą... Co z tymi pieniędzmi się stanie? Jeszcze tego nie wymyśliłam, na razie kupiliśmy skarbonkę, której nie da się otworzyć bez zepsucia, więc nie ma pokusy, że sobie będziemy te pieniądze wyjmować ot tak. Te pieniądze, które "płacę" za przekleństwa idą z moich prywatnych zasobów "tylko dla mnie", czyli - na moje ubrania, na moje zachcianki, nie na jedzenie i potrzeby domowe. (to dla męża)

3. Znaleźć czas na jogę, min. 2 razy w tygodniu. Dobra - jestem mamą dwójki dzieci, zajmuję się też domem, czasem gotuję, sprzątam, bawię się z maluchami, chodzę na spacery, od czerwca wrócę do pracy... ale JA CHCĘ TEŻ MIEĆ WOLNY CZAS NA SWOJE PASJE! W ciąży znów wróciłam do jogi, choć niestety nie w takim wymiarze czasu, jaki bym chciała. I chcę to kontynuować. :) Także dwa razy w tygodniu Adam ma ogarniać dzieci sam, zabrać je na spacer czy coś, a ja w domu rozkładam matę do ćwiczeń i uskuteczniam Pierwszą Serię Asztangi. :) (i to jest postanowienie dla mnie). Jeśli mnie leń dopadnie i nawet te 2 razy w tygodniu nie zrobię jogi, to "za karę" prasuję mężowe ciuchy (15 sztuk za każdą przegapioną sesję!). Mąż w tym celu już gromadzi stos ubrań do prasowania, ale na razie nie daję mu satysfakcji. :D Chociaż... gdybym faktycznie olała którąś praktykę, to i tak coś pożytecznego z tego wyjdzie, prawda? :)

Musiałam do tych moich postanowień dorobić jakiś system motywacyjny, bo inaczej pewnie entuzjazm opadłby ze mnie gdzieś w okolicach końca lutego. ;) A tak na razie daję radę. :) I dam radę do grudnia, zobaczycie! Ha! :D

Turli, turli

   Chciałam tylko dla potomności napisać, że Ala od tygodnia umie się już przekręcać z pleców na brzuszek, przez prawy bok. :) Się skubana szybko nauczyła, no! Jej brat w tym wieku głównie leżał/siedział w chuście i zapijał się moim mlekiem na potęgę, osiągając wagę sumo! :P

   Welle done, Alice! <3

A w kwestii mojego zdrowia: po kontroli w klinice kolposkopii wiem tylko, że biopsja wyszła OK, raka nie mam, ale w marcu mam iść na dodatkowe usg, a za pół roku na kontrolną cytologię. No i pod koniec marca też wizyta u hematologa, wtedy poznam wyniki badań krwi. Na razie - nada, nul, zero. :/

Ale sobie dziś poćwiczyłam joge :D Od razu mi lepiej. :) Po wczorajszym masażu zasponsorowanym przez męża mego takoż. :D Co on mnie tak rozpieszcza, ten mój małż, hę? ;)

niedziela, 3 lutego 2013

Jak się wali - cz. 3

   Śpię AŻ do 6:30, bo wtedy wkracza dzienna zmiana szpitalna, trzeba wziąć leki, dać sobie zmierzyć ciśnienie, temperaturę itd. Przy najmniejszym ruchu moje cycki są jednym wielkim bólem - z przepełnienia. Twarde, jak kamienie, nawet nie próbuję ich za bardzo dotykać. :/
   Wyciągają ze mnie tą ligninę i odłączają cewnik (ufff!). Lignina jest w połowie zakrwawiona, ale widać, że krwotok ustał, nic się też ze mnie nie wylewa. Mam nakaz chodzenia i ruszania się, żeby sprawdzić, na ile poprawa jest trwała. Ok, nie ma sprawy, marzę o wstaniu z łóżka!
   Pojawia się pielęgniarka z wyproszonym przeze mnie laktatorem - elektryczna Medela! CUDO! <3 Od razu zabieram się do pompowania i na "dzień dobry" odciągam pół litra mleka, w buteleczkach po 50ml każda. Mam dość pokaźny stosik na stoliku obok łóżka, jedna z pielęgniarek nie może wyjść z podziwu, że AŻ TYLE mleka mam. Qrcze, pewnie mam i więcej, ale to się akurat nazbierało z wczoraj. Pani żartuje, że obok jest noworodkowy oddział, to jak mam jakieś nadmiary, to mogę im tam zanieść. ;) W sumie chętnie, ale to akurat jest dla Alutki. Mąż przyjdzie popołudniu, to zabierze. Pani pielęgniarka zgarnia mój stosik i ukrywa go w lodówce szpitalnej...
   Wołają mnie na wizytę do hematologa, muszę zejść na parter. Oczywiście nie mam ubrań, więc w dwóch szpitalnych koszulach, skarpetkach w paski i czerwonych półbutach schodzę na dół - wyglądam pewnie dramatycznie. :/ No ale nic, postanawiam się nie przejmować, nie przejmować, nikt nie patrzy, wcale się nie przejmuję, to w końcu szpital, nie przejmuję się... ;) W gabinecie siedzi miła pani i zaczyna ze mną kolejny wywiad z cyklu: czy zdarzały mi się krwotoki w przeszłości, czy krwawią mi dziąsła (tak, po mamie mam takie fajne :/), czy mam obfite miesiączki itd. W zasadzie nawet by się zgadzało, tylko nie mogę pojąć, jak w takim razie udało mi się urodzić siłami natury dwoje zdrowych dzieci, bez komplikacji, bez krwotoków poporodowych itd. Pani podejrzewa jakąś chorobę krwi, muszą zrobić testy - idę więc upuścić sobie trochę krwi, znów... Pielęgniarki w zabiegowym rozmawiają:
- Tu jest napisane, że od 2 do 3 fiolek ma pobrać, to ile wziąć?
- Weź dwie, powinno starczyć na to badanie, niech jej jakaś krew zostanie, bo już tyle straciła... (to o mnie).

Z powrotem na oddział. Przynoszą śniadanko, a ja na głodzie... Damn... Piszę do Adama, jak tam w domu, jak dzieci, jak on. Adam pisze, że ok, Ala spała spokojnie, zjadła ten Aptamil, choć nie tak dużo, jak zalecają na opakowaniu, ale widać jej wystarczyło. Antoś pyta o mamę... Koniecznie chcę się z nim zobaczyć. Adam deklaruje, że popołudniu przyjdą, znów da mi Alę do nakarmienia i może jakoś się uda zobaczyć z Antolkiem. Ja go proszę o ciuchy i o JEDZENIE! Przyniesie.

Chodzę sobie po oddziale bez sensu, w jedną i drugą. Łapię jakiś cień bezprzewodowej sieci z apartamentów obok szpitala, więc mailuję do rodziny (siostra i mama już wiedzą, mama oczywiście PŁACZE...), do przyjaciół, sprawdzam fora... Nudno, ale czekam na lekarkę, co powiedzą. Krew ociupinkę leci, pokazuję pielęgniarce, ale mówi, że tyle to jest ok, mam informować, gdyby leciało więcej. Na szczęście nie leci. W końcu przychodzi lekarka, jest ok .12:00. Mówię, że na razie dobrze, chodzę i nic nie leci. Ona mówi, że jak do 15:00 się nic nie zmieni, to pozwolą mi jeść.

Przychodzi Adam z Alą i ciuchami, jedzonkiem... Jest 15:00, ale lekarki jeszcze nie ma, więc nie mogę jeść. Zostaję z Alą, a Adam idzie na dół do Antka i razem idą na obiad na miasto. Mam 1,5h sam na sam z córeczką, jest fantastycznie. Karmię ją, przewijam, gugamy sobie... Pielęgniarki się zachwycają, jaka duża, jaka radosna. W końcu zwożę Alutkę na dół, nawet zasypia w wózku! Przychodzą moi panowie, mogę w końcu uściskać Antolka (i jestem już w swoich ciuchach, a nie w szpitalnej koszuli!). Mały pyta, czy wracam do domu, co to za igła w mojej ręce (wenflon), czemu mam plasterek, czy mama chora jest... Mówię, że jestem trochę jeszcze chora i nie wrócę niestety do domku dziś, bo chcą mnie zatrzymać na jeszcze jedną noc, dla pewności. Adam zabiera dzieciaki, a ja zostaję z siatką pełną bananów, kanapek i batoników. :D ...

... na które muszę czekać do 17:00, bo lekarka wcześniej nie miała czasu do mnie zajrzeć i zatwierdzić w papierach szpitalnych, że mogę jeść. Szpitalną sałatkę (znów...) zagryzam kanapką, dwoma bananami i batonikiem. Ufff... Przez resztę wieczoru czytam przyniesioną przez Adama książkę - przynajmniej mam czas na czytanie. Trochę jeszcze chodzę po oddziale, krew nie leci. W końcu idę spać, o północy budzą mnie jeszcze na leki, a potem znów nieprzerwany sen do 6:30 (nowe leki).

   Mogę iść do domu! Zjadam niedobre szpitalne śniadanko, zagryzam batonikiem i pakuję się. Tym razem wezmę taksówkę! Za tydzień mam się stawić na kontrolę, a za 8 tygodni znów do hematologa z wynikami krwi. Poranek zimny, ale ja jestem w wyśmienitym nastroju, bo jadę do moich Dziabągów. Adam pisze, że Ala wieczorem i przez noc wypiła CAŁY zapas mojego mleka (w sumie 650ml) i czeka już na cycusia. :) Taksówkach opowiada o swojej rodzinie: że ma 5 dzieci, 12 rodzeństwa... Do domu, do domu!

   Żeby nie było za różowo - jak tylko ja wróciłam, to Adam się na dobre rozchorował, gorączkował przez 3 dni, aż go na kopach wysłałam do lekarza - antybiotyk. :/ Potem przyszedł rachunek ze szpitala: 150 euro... :/ A potem zaczęła gorączkować Ala, przedwczoraj i wczoraj, dwie noce nieprzespane, chodzę na rzęsach. Qwa, jeszcze się ten rok dobrze nie zaczął, a już chcę, żeby się skończył...

czwartek, 31 stycznia 2013

Jak się wali... cd.

   W domku jesteśmy po 20:00 czasu irlandzkiego. Ufff... Home, sweet, home, choćby i wynajęty. ;) Antoś wpada w prawdziwy szał radości, biega po wszystkich pokojach i kątach, wywleka tony swoich zabawek, których nie widział przez prawie 2 miesiące. Chce się bawić wszystkimi naraz. ;) Widzę, jaki bajzel robi, ale nawet nie mam siły reagować. On też musi odreagować jakoś. Jutro się posprząta. Albo pojutrze. Spoko.
   Najważniejsze, że nazajutrz rano mam iść na kolposkopię do kliniki. W ciąży na prywatnej wizycie u polskiego ginekologa zrobiono mi standardową cytologię, która niestety nie wyszła dobrze i potrzebne było dodatkowe badanie. Rano w poniedziałek zostawiam więc męża z dwójką dzieci samego i lecę na badanie. Rozsiadam się na krześle ginekologicznym, zapada decyzja, że będzie biopsja. Ok. Spoko. Skoro potrzeba... Jestem mega spokojna, nawet nie boli jakoś szczególnie - nie taki się ból przeżyło. ;) Zabieg jest krótki, dostaję wkładkę, bo lekko plamię po tej biopsji. Mam zakaz seksu, pływania i używania tamponów przez tydzień, póki szyjka się nie wygoi. Ok. Luz.
   Idę z kliniki pieszo WOOOOLNO. Boli jak diabli przy każdym kroku, gorzej jak po porodzie. :/ Krok kaczki - znacie to? Dowlekam się do centrum handlowego, gdzie mąż zabrał dzieciaki, żeby się ze mną spotkać. Muszę coś zjeść, kupujemy jakiś kawałek pizzy na wynos, ja karmię Alę, Antoś podjada mi pizzę. Potem przebieram Alutce pieluszkę, pakuję ją do chusty i idziemy do domu. Popołudniu ma przyjechać koleżanka.
   Idę do toalety w domu zmienić tą wkładkę, którą dostałam z kliniki. Trochę leci tej krwi, ale jak przy okresie, nawet mniej. Spoko, pewnie do jutra się wygoi. Bawię się z dziećmi, karmię Alę, noszę... Czuję, że krwi leci jakby więcej. Zanim przyjedzie Marianna będę musiała się przewinąć aż 3 razy, średnio co 30 minut... Dużo tej krwi, cholera, to tak ma być? No nic, przeżyjemy. Przyjeżdża kumpela, siedzimy, gadamy, potem kąpanie dziabągów, usypianie, cycanie... Dalej leci ze mnie tej krwi jak cholera. Trochę się już niepokoję, ale idę spać. W nocy budzę się w kałuży krwi, podpaska totalnie przesiąkła. a wraz z nią dwa ręczniki złożone na pół... Przebieram się, podmywam, idę dalej spać, bo jest środek nocy. Rano znów budzę się zalana krwią, pidżama, prześcieradło, wszystko... Jest źle, jadę do kliniki. Znów na fotel ginekologiczny, badają, sprawdzają. No leci faktycznie dużo, nie powinno tak być, nikt nie wie, dlaczego tak jest. Trzeba tamować, jakieś szwy, coś jeszcze. Miła pani doktor kombinuje i kombinuje, woła na konsultację innego lekarza. W końcu mówią, że jest OK, ale mam teraz przez minimum 30 minut leżeć i odpoczywać, a oni zrobią badania krwi, czy nie straciłam za dużo.
   Przychodzi Adam z dziećmi, Alę trzeba nakarmić. Antoś bawi się ciśnieniomierzem, jest wesoło. Wraca pielęgniarka z wynikami krwi - wszystko ok, krwawienie też ustało, mogę iść do domu, tylko mam teraz antybiotyk brać przez kilka dni, bo jest możliwość zakażenia. Czuję się dobrze, nic mnie nie boli, krew nie leci. Mąż idzie do pracy na nockę, zostaję sama z Dziabągami. Kąpanie, noszenie, usypianie - spoko, wyrabiam się świetnie, mam dobry nastrój i nagle... kap, kap, kap - czuję, że znów ze mnie leci. Ok, spoko, może to tylko tak trochę. Jedna podpaska, druga, trzecia... Jest tak, jak wczoraj. Dzwonię do męża - co robimy? Boję się kolejnej krwawej nocy, jestem tu sama dziećmi... Mąż dzwoni do koleżanki, przyjedzie, ma wolny dzień. Po drodze każę jej kupić puszkę mleka w proszku, na wszelki wypadek. Rozważam wizytę w szpitalu. Dzwonię tam, gdzie rodziłam, bo tam mam blisko, 5 minut pieszo. Pani w słuchawce radzi jechać tam, gdzie mnie szyli, bo tam mają moje dane i w ogóle. Damn! Dzwonię do drugiego szpitala. Sympatyczna pani w słuchawce radzi, żebym nie przyjeżdżała w nocy, bo kolejka oczekujących liczy 14 osób, czeka się na lekarza 5h!!! O.O Przyjeżdża Marianna, decyduję się zostać - tamten szpital daleko, a jak Ala się obudzi głodna... Nastawiam się na krwawą noc, przynoszę duuuużo ręczników, idę spać. W nocy budzę się zalana totalnie krwią, przebieram, myję, wypada ze mnie wieeeelki skrzep krwi... Koszmar, środek nocy, dzieci śpią, czuję się im strasznie potrzebna... W pokoju obok śpi kumpela, na szczęście. Rano zwlekam się z łóżka, znów myję, znów skrzep... Jem jakieś śniadanie. Adam wraca z nocki, pyta, jak się czuję. Mówi: "Weź taksówkę". Żal mi kasy na taxi, poza tym czuję się ok, tylko zmęczona niewyspaniem. Jadę tramwajem. Ubieram się, zabieram dokumenty, książkę do czytania w tramwaju...
   Jest tłok, wszyscy rano do pracy jadą, nie ma miejsc siedzących. Stoję i czytam, czytam... nagle czuję, że mi duszno, głowa zaczyna boleć. Odkładam książkę do torby, słabo mi... Rozglądam się trochę rozpaczliwie - do przystanku w centrum jeszcze daleeeko. Czuję, że nie dam rady, zaraz padnę. W ostatniej chwili mówię do faceta obok mnie: "Chyba zaraz zemdleję..."
   Mam sen. Jakiś chyba nawet fajny sen. Budzę się myśląc, że jestem w domu. Patrzę - ludzie nade mną, ja na podłodze. Ktoś mnie ułożył w pozycji bezpiecznej, ktoś coś mówi, pytają mnie, czy wszystko OK... Ktoś mówi: "Ma krwotok, jeansy przemokły, dzwońcie po karetkę". Znów odpływam..
   Drugi sen, znów się budzę nie wiedząc, o co chodzi. Jakaś kobieta do mnie mówi, pyta, gdzie jadę, kogo powiadomić. Mówię, że do Rotundy. Ona przejęta, bo to szpital położniczy, myśli chyba, że poroniłam. Uspakajam - dziecko się dawno urodziło, jadę do kliniki kolposkopii. Telefon mam w kieszeni, pomagają mi go wyjąć, dzwonię do Adama: "Zemdlałam w tramwaju, jest karetka, zabierają mnie do szpitala". Mąż w szoku. Opieprza mnie, że żałowałam na taxówkę. Wiem, to moja wina...
   Przychodzą ratownicy medyczni, pomagają mi wstać, idziemy do karetki, kładą mnie na to rozkładane łóżko, dają tlen. Zimno jak cholera. Jedziemy. Po drodze wywiad: jak się nazywam, dokąd jechałam... Mam paszport w torbie, to sobie pan spisuje dane osobowe. Mówię o biopsji, o krwotoku...
   W szpitalu znów wywiad. Podłączają mi kroplówkę, potem drugą. Jest zimno. Mierzą ciśnienie: 74/45. Źle. Po trzech kroplówkach ciśnienie się poprawia, ale lekarka dyżurna mówi, że zatrzymają mnie na noc, bo straciłam za dużo krwi. Płaczę. Pierwszy raz. Wcześniej jakoś sobie myślałam, że dam radę ogarnąć, wrócić do dzieci. Ale mnie zatrzymają... Co z Alą? Czy będzie chciała pić z butelki inne mleko? Czy Adam ogarnie? Co z Antkiem? Qrwa, miało już być dobrze, mieliśmy odpoczywać po tej Polsce przeklętej, wyciszyć się, złapać rutynę dnia, a tu gówno... :/ Jestem zła o tą biopsję, to wszystko przez to!!! Miała być standardowa procedura, a wyszło jak zawsze... Czemu zawsze to MI się musi przytrafić??? Strasznie martwię się o dzieci, o męża, że nie mogę tam z nimi być...
   Wiozą mnie na salę, mówią, że czeka mnie zabieg, więc nie wolno mi jeść. Przychodzi lekarka, która robiła mi biopsję, potem ta, która mnie szyła we wtorek. Widzę po ich minach, że za cholerę nie wiedzą, co ze mną zrobić, co mi jest i w ogóle. Wypytują o inne krwotoki w przeszłości (brak), jakie miewam miesiączki (nie miewam od trzech lat, bo albo w ciąży jestem albo karmię i tak w kółko ;P), itd. Może jakaś wada krwi? Cholera wie. Wpychają mi do pochwy kilogram jakiejś ligniny, która ma zatamować krwotok. Zakładają cewnik. Leżę sobie z rurką z lewej, rurką z prawej, głodna, w jakiejś absurdalnej szpitalnej koszuli i czekam. Czekam. Nuda. Głodna jestem. Nuda, czekam. W końcu ok. 16:00 przychodzi lekarka (ta, co mnie szyła) i mówi, że skoro na razie ta cała lignina nie przemaka, znaczy - dobrze, tamuje krwawienie. Może lepiej jej nie ruszać na razie, nie będzie operacji. Mogę jeść, ale od północy znów nie mogę, bo jeśli rano się okaże, że nadal krew leci, to wiozą mnie prosto na salę operacyjną.
   JEŚĆ! Dają mi sałatkę... malusią... taką tyci-tyci. Damn it. Nie najadam się tym w ogóle, od śniadania nic nie miałam w ustach! Nie mam żadnego innego prowiantu ze sobą, bo Adam w szoku nic mi nie przyniósł, przyszedł tylko na moment dać mi Alę do nakarmienia. Pisał, że nie chce za bardzo pić z butelki, dużo płacze, pręży się. Martwi mnie to, ale Adam wydaje się spokojny, co mnie uspakaja. On o nią zadba, jest dobrze. Póki co karmię ją moim mlekiem, ale zaraz muszą iść - Antoś został z Marianną, bo dzieci nie wolno na oddział wpuszczać, Ala jest wyjątkiem, tylko ze względu na karmienie piersią...
   Moje cycki stają się nieprzyjemnie pełne od mleka, którego nikt nie spija - co to jest jedno karmienie??? Proszę o laktator. "Tak, tak, nie ma problemu, zaraz przyniosę" - słyszę od pielęgniarki. I od drugiej, po 4h... Od trzeciej, ze zmiany nocnej, słyszę, że jest tylko jeden na cały oddział i że pewnie teraz go ktoś używa. Daje mi dwie buteleczki i mam odciągać ręcznie... Pyszna rada, ale - nie umiem. :( Pomimo najszczerszych chęci odciągam tylko 20ml z jednej piersi, z drugiej w ogóle mi nie chce lecieć. Dostaję leki, idę spać...

cd. (muszę to na raty pisać, bo brak czasu i w ogóle. No i kto takie dłuuugie będzie czytał :P)
  

środa, 30 stycznia 2013

Jak się wali...

   Najpierw była kłótnia stulecia z moim ojcem. Wyprowadzka. Mama we łzach "nie rób mi tego, córeczko". Tułaczka od ciotki męża do koleżanki i z powrotem. Wylot do IRL. Kolposkopia w poniedziałek. Krwotok do środy. Karetka, szpital, powrót do domu.

   Dużo jak na ostatni miesiąc. "Obyś miał ciekawe życie" - starożytne przekleństwo. :/

   Chciałabym to jakoś po kolei opisać, żeby zapamiętać. Dla siebie i dla Was, czytających. Nie wiem, albo koniec świata idzie albo jakieś, cholera, przesilenie w moim życiu, że tyle naraz mi się zdarzyło, dobrego i złego. I nie wiem nawet, od czego zacząć. Hmm...

   No więc były gorzkie słowa, moje łzy, łzy mojej mamy nad moim "ciężkim losem" i moja decyzja "nie zostanę tutaj, choćby mnie miał piorun trafić, a spać miała pod mostem". Tel do męża: "Zabierz mnie stąd i to już!". Bilety lotnicze drogie jak diabli, nie dało rady przebookować. Jeśli wyprowadzka, to gdzie? Szybkie telefony po znajomych, rodzinie Adama. Idę do Dagmary, ale tylko do soboty, na weekend do cioci, potem znów Dagmara do weekendu, ciocia, a potem już lot. Trochę logistycznie zagmatwane, ale myślę sobie "dam radę". Rano pakowanie. Mama przychodzi co jakiś czas "nie idź, Ania, zostań". Nie zostanę, jestem stanowcza. Przebrało się. Nie dam się tak traktować, nie dam tak traktować moich dzieci, dla nich jestem gotowa na wszystko, łącznie z zerwaniem kontaktów z durnym ojcem. Mama płacze. Ja już nie. Podjęłam decyzję, czuję, że jest słuszna, to dodaje mi siły. Z goryczy mówię matce: "Współczuję Ci życia z takim człowiekiem". Mama we łzach. Żal mi jej. Mówię: "Mam nadzieję, że chociaż powiesz ojcu, co Ty o tym sądzisz." Mama płacze jeszcze bardziej. Nie ma siły na konfrontację z ojcem, nigdy zresztą nie miała. Mówi, że kiedyś mu nawypominała w jakiejś sprawie, to się odgrażał, że pójdzie na działkę i się tam powiesi. Mama żyje odtąd w strachu, nie piśnie słowa skargi, choć całe oczy ma czerwone od płaczu. Ojciec jakby nigdy nic od rana ogląda Eurosport, siedzi w fotelu, ignoruje moje pakowanie i mamy szloch z kuchni.
   Jest taksówka, jedziemy. Ufff... Na miejscu czekają rodzice Dagmary, dają mi klucze, pomagają z walizkami, są mega-serdeczni dla mnie i dla Antosia. W domu zimno, 8 stopni, bo Dagi nie ma od 2 tygodni i jest nienagrzany dom. Do wieczora nagrzeje się tylko do 17 stopni... Jest siermiężnie, zimno, ale czuję spokój. Będzie dobrze. Jakby nigdy nic zabieram dzieci na spacer, mama popołudniu przywozi nam prowiant, ciepłe jedzenie obiadowe - będzie je tak dowozić codziennie przez ponad tydzień. To jej forma dbania o nas. Ciągle biadoli "jak ty sobie dasz radę" itd. A ja czuję, że dam. I już. Muszę, jakoś, ku...wa! Przecież nie będę miała jej do pomocy do końca świata, wkrótce i tak lecę do Dublina, a tam będę tylko ja i mąż, który pracuje. Muszę się czuć pewnie z tym moim podwójnym macierzyństwem! (to wszystko myślę tak naprawdę teraz, jak sobie już to przemyślałam na spokojnie. Wtedy pamiętam tylko irytację, że mama ciągle podważa moje kompetencje, moją zaradność.).
   U Dagi spędzamy dwa dni, potem na kolejne 3 zgarnia nas ciocia. Ona dba o wikt, i to jest fajne, ale jednak wolałam mieszkać sama u Dagmary. Już mi się przejadły konwenanse, rodzinne obiadki. Chcę swojej własnej rutyny, prywatności...
   Znów u Dagi. Tydzień zlatuje szybko: tyle jeszcze spraw na głowie! Codziennie coś załatwiam: a to konto otwieram, a to inne zamykam, a to ubezpieczenie na życie, a to jakieś zakupy "do Dublina", a to coś do paczki dopakować (nie biorę bagażu do samolotu, nadamy paczkę - taniej i pod same drzwi :P). Po drodze jeszcze spotkanie z przyjaciółką, której chciało się przyjechać do mnie z drugiego końca Polski na dwa dni... Za oknem zima piękna i mroźna, Antek szaleje na śniegu, jest mega-ruchliwy, ale też widać, że te zmiany go jakoś dotknęły - znów moczy majtki, nie woła siku, klei się do mamy... Odpuszczam całkowicie "trening nocnikowy", mniejsza o zasady, ważne są emocje. I byle do niedzieli, do wylotu.
   Piątek - fryzjer. Sobota - pakowanie walizek (tylko bagaż podręczny, ale to i tak 20kg w sumie). Mama płacze u fryzjera, gdy jedna z pań zagaduje "no i co ta babcia pocznie, jak wnuki pojadą?". W sobotę płacze u cioci podczas pakowania. Niedziela to apogeum płaczu - od wejścia do domu cioci aż do naszego odjazdu na lotnisko. Widzę, że jest w mega-rozsypce. Była z moimi dziećmi przez prawie 4 miesiące, strasznie przeżywa ich stratę. Do tego ciągle jest z ojcem, który olewa całą sytuację. Ponoć nie odzywają się do siebie. Ciekawa jestem, czy wyniknie z tego dla niej coś więcej, czy w końcu obetrze łzy, zagryzie zęby i dalej będzie udawać twardzielkę... Hmmm...
   Na lotnisko podwozi nas znajomy. Dzieci słodko zasypiają w samochodzie. Antoś budzi się na lotnisku, Alę "na śpiocha" przekładam z fotelika do chusty, gdzie będzie spała aż do 17:00. Wylot mamy 17:45. Obie walizki mam na wózku, Ala w szmacie, Antek za rękę. Jesteśmy sporo przed czasem, czuję luz psychiczny, że nie muszę się nigdzie spieszyć, zdążymy. Z lotniska w Dublinie ma nas odebrać znajomy męża - super.
   Pierwszy "trudny moment", czyli przechodzenie przez wykrywacz. Zdjecie z siebie wszystkiego, łącznie z butami. Najpierw rozbieram Antolka, on przechodzi dzielnie, ja ładuję wszystko na taśmę, składam wózek (sama!), pytam celnika, czy muszę Alę wyjąć z chusty. Nie, nie muszę - cool! Przechodzę, ubieram Antolka i siebie, celnik rozkłada mój wózek, pakuje na niego obie walizki. Gładko i pięknie. :) Jedziemy dalej: wc (Antoś też robi siusiu do kibelka!), placyk zabaw dla dzieci. Do wylotu nadal sporo czasu, Antoś szaleje na placu, ja robię zdjęcia, Ala śpi. W końcu się budzi, wyjmuję ją, karmię, idziemy pod wejście do samolotu. Jako że ja z wózkiem, to schodzę innym wejściem (kto zna nowy terminal we Wro, ten wie :P). Dzięki temu jestem pierwsza w kolejce do wejścia na pokład. :D Wózek składam spokojnie pod samolotem, Antoś jest bardzo dzielny i szalenie "dorosły", pomaga mi jak może, słucha poleceń, mega-współpracuje. Pan steward wnosi mi walizki na pokład, Antoś za rączkę wchodzi po schodkach, zajmujemy 3 miejsca. Wiem, że nie mam prawa do trzeciego miejsca, ale jak się nikt nie upomni, to byłoby super - dodatkowe miejsce dla Ali, która jest wyspana i na pewno nie będzie teraz spała w samolocie, a chętnie sobie pobryka.
   Ufff, nie ma kompletu pasażerów, nikt koło nas nie usiadł. Jest lepiej, niż dobrze. Antoś siada na swoim miejscu, ja z Alą na naszym wspólnym, start. Potem przekładam Alę na jej dodatkowe miejsce, gdzie przez godzinę młoda fika nóżkami. Antoś zwiedza samolot, zaprzyjaźnia się ze stewardami (wyjątkowo jest tylko jedna stewardessa, a tak to sami faceci!). Gdy Ala się zmęczy, pakuję ją do chusty i młoda śpi ostatnią godzinę lotu. Lądujemy, walizki znów znosi mi steward (sam się zaofiarował, chyba wyglądam na potrzebującą wsparcia :)). W amoku zapominam biletów i paszportów z samolotu, szybko się wracam, walizki na wózek, Antoś za łapkę i już jesteśmy. Wychodzę z terminala, szukając znajomego, a znajduję... Adama! W ostatniej chwili udaje mu się zamienić w pracy i przyjeżdża po nas! :D Sweet! Antoś się cieszy. Ala nie śpi już, podziwia lotnisko. Ja jestem pod wrażeniem, jak dobrze mi poszło ze wszystkim podczas lotu...

cdn.

piątek, 11 stycznia 2013

Więzi, więzy...

   Pochodzę z tzw. normalnego domu. Pełna rodzina, brak patologii, średni standard życia. Mąż, żona, dwie córki, dobre uczennice, harcerki. Ładny obrazek?
   Dla mnie NIC w tym domu nigdy nie było NORMALNE. Chłód emocjonalny. Zero rozmów o uczuciach. Brak zainteresowania rodziców naszymi (moimi i siostry) sprawami. Przyuczanie do posłuszeństwa, także karami fizycznymi (w przedpokoju na wieszaku wisiał od zawsze taki specjalny, skórzany pas do bicia. Ojciec bardzo lubił nim udowadniać, kto ma w domu rację), zastraszaniem, krzykiem. Nie pamiętam ani jednego słowa "kocham", nie pamiętam żadnej bliskości fizycznej: przytulania, brania na kolana...
   W domu rządził ojciec i to się dało ewidentnie odczuć. Wszyscy chodzili pod jego dyktando, z mamą włącznie. Ona chciała mieć pozory normalności, utrzymać fikcję "dobrej rodziny" za wszelką cenę. Bała się skonfrontować z ojcem, bała się jego gniewu. Wszystkie trzy się zresztą bałyśmy.
   Za parę dni kończę 30 lat. Niewiele w domu się zmieniło: nadal rzadzi tata i jego telewizor. Mama nadal ustępuje, choć gdera i narzeka na ojca, ale otwarcie się nie sprzeciwi. Ja przez ponad 5 tygodni robiłam dobrą minę do złej gry. Dla moich dzieci. Żeby miały dziadków.

   Ale w końcu nie wytrzymałam. Ileż można żyć w takim stresie, kłamstwie? Ileż można patrzeć na swoje dziecko, które tak garnie się do dziadka, a ten ma go w doopie. Który tkwi niewzruszenie jak posąg i najbardziej to go interesują skoki narciarskie i obiad podany na czas niż czas spędzony z rodziną. Który odzywa się do wnuka tylko po to, by go zbesztać, zakazać mu czegoś, z wyższością i przekąsem rzucić "i tak Ci się nie uda", "to nie dla Ciebie", "ty i tak to zepsujesz" itd.
   Nie zdzierżyłam. Zwróciłam mu uwagę na takie txty. Zaproponowałam, by się pobawił z Antkiem. Usłyszałam, że mam niewychowanego gówniarza, który za parę lat wejdzie mi na głowę, że na wszystko mu pozwalam, że on nie zamierza się bawić z wnukiem bo "on nie uznaje takich zabaw".
   Poryczałam się. Z niemocy. Z tych wszystkich emocji. Z poczucia przegranej: mój ojciec NIGDY nie będzie ze mnie zadowolony, dumny. Nie powie mi nic miłego, nie będzie fajnym dziadkiem dla moich dzieci. To się nie stanie. I płakałam nad tą myślą. Długo. A potem postanowiłam, że dość tego. Nie będę tam siedzieć jak za karę z moimi maluchami i patrzeć na to, słuchać takich txtów. Nie muszę już, nie jestem już dzieckiem, mogę wstać i wyjść, bo mam dokąd. I wyszłam.
   Z rana spakowałam siebie i dzieci i mieszkamy teraz u znajomej w mieszkanku małym, pod jej nieobecność. Jestem sama ja i dzieci, jest mi czasem trudno ogarnąć, ale niesamowicie odpoczywam psychicznie. Nic nie musze, nikt mnie nie ocenia, nie osadza. Mogę skupić się na dzieciach a nie na tym, by się przypodobać ojcu, uzyskać jego aprobatę.
   Mama trzeci dzień ma oczy zapuchnięte, płacze. Runął jej cenny obrazek dobrej rodziny. Ojciec ponoć nie czuje się niczemu winny, jak zawsze ogląda tv i żąda obiadu na czas. Faktycznie lajcik - tylko córka się wyniosła z domu z dziećmi, spłakana i wściekła. No big deal, nie ma o czym mówić. :/ Zastanawiamy się z siostrą, jak bardzo trzeba mieć nasrane w głowie, żeby tak się emocjonalnie odciąć od rodziny. Mamie zapowiedziałam, że moja noga więcej w tym domu nie postanie. Siostra w ramach solidarności też nie zamierza się tam pokazywać. Ogólnie jest gnój do kwadratu, ale już mi wisi, co na to opinia społeczna, sąsiedzi... Robię to dla siebie i dzieci. Niech mają normalne dzieciństwo, życie. Amen.

niedziela, 6 stycznia 2013

Pada deszcz, tak już było wczoraj...

   Leje i leje. Fantastyczną jesień mamy tej zimy. :/

  Antoś po wizycie na pogotowiu wczoraj. Pani sugerowała od razu antybiotyk, ale się nie daliśmy. Mamy więc całą ferajnę leków, syropów i innych czopków. Grunt, to się nie pomylić w dawkowaniu przy takiej ilości. ;) Antoś nie jest, mówiąc oględnie, zachwycony ilością specyfików, które musi przyjąć. Stosuję metodę zdartej płyty i środki przymusu bezpośredniego i jakoś idzie. Dziś już znacznie lepiej: brak gorączki, dziecko znów ożywione i rozgadane (a taka cisza była...), tylko kaszel jakiś taki niefajny jeszcze. Damy radę!
   Ala jakby nigdy nic. Nie biorą jej takie infekcje. Cud mleka mamy? Hmmm...

   Żeby osłodzić mojemu dziecku siedzenie w domu trzeci dzień z rzędu, chciałam dziś kupić nowy zapas naklejek, bo Antoś uwielbia. Wyszłam więc z domu z ten deszcz tylko po to, by odbić się od drzwi centrum handlowego "oszą", bo jakieś święto jest... :/ Dobrze, że są jeszcze stacje benzynowe, i nawet mają tam kolorowanki i naklejanki. Antoś zachwycony. :)

sobota, 5 stycznia 2013

Chory, chorszy, najchorszy

   Odchorowujemy wyjazdy. Dosłownie. Antoś ma od wczoraj 38,4 gorączki. Spada po Nurofenie do 37,3, po czym wraca. Kaszel, zatkany nos.Bomba. :/ Ja się na razie trzymam, Ala też. Ale i tak chyba czeka nas wizyta na IP, bo teraz w PL ponoć grypa grasuje. Na razie leczymy się herbatkami imbirowymi i syropem z cebuli.
   Od 4:00 nad ranem nie śpię. Antoś gorączkował, chciał pić, nie mógł oddychać przez zatkany nos, znów chciał pić itd. Jak w końcu zasnął, to już była 6:00 i Ala się obudziła, by zacząć dzień.
   Chodzę na rzęsach. Byle mnie też nic nie złapało, bo wtedy to już koniec świata.
  
A mieliśmy jutro iść do Teatru Lalek na Koziołka Matołka... :(

piątek, 4 stycznia 2013

Sylwestrowo z dziećmi

   Nie zawsze to oznacza siedzenie w domu w ciepłych kapciach. Choć tak właśnie wyglądały ostatnie dwa sylwestry z moim pierwszym dzieckiem. Ale w tym roku siostra zaproponowała mi wizytę u niej w domu. w Łodzi, gdyż organizowali tam mały Kinder Bal, połączony z "normalnym" dorosłym Sylwestrem.
   Mąż 31 grudnia rano poleciał do Dublina, więc w sumie co mnie tu trzymało? Wsiadałam z Dziabągami w pociąg TLK i "już" po 5,5h byłam w Łodzi. :P
   Powiem wam, że jazda pociągiem z małymi dziećmi wcale nie jest taka zła. Trzeba tylko mieć cały wolny przedział dla siebie. Dlatego jestem głęboko wdzięczna PKP za instytucję "przedział dla matki z dzieckiem do lat 4", z którego skwapliwie skorzystałam. Pełna swoboda, intymność karmienia piersią młodszej dziabągówny i spokojny sen starszaka, kołysanego przez pociąg, wyciągniętego na całej długości siedzeń. :) Zleciało mi to 5,5h całkiem szybko. Na tym tle powrót samochodem, choć krótszy czasowo, wspominam dość kiepsko - dzieci spały z przerwami, wybudzane przez nierówności terenu (ach, te polskie drogi...) i ogólny dyskomfort spania w fotelikach.
   Zabawa sylwestrowa udała się całkiem fajnie - Antoś wytrzymał do północy i podziwiał wielkie fajerwerki nad łódzkimi blokowiskami, Ala sporą część imprezy przespała (pomimo hałasu z pokoju obok - jestem pod wrażeniem! Zwykle wybudza się przy najmniejszym szmerze...), pozwalając mi delektować się czasem tylko z dorosłymi (bo Antoś przepadł w gronie dzieciaków - 7 chłopców w wieku od 7 miesięcy do 9 lat + dziewczynka lat 10). Gdy się obudziła, wzięłam ją po prostu do pokoju i zachwycały się nią wszystkie zgromadzone kobietki. :P I padła, bujana na rączkach, tuż przed północą, co było dla mnie zupełnie niepojęte, bo muzyka grała baaaardzo głośno, a ona po prostu zamknęła oczka i odpłynęła...
   I nawet sobie troszkę potańczyłam.
   I tylko po północy, gdy Antoś padł już ostatecznie, a Ala wybudziła się znów i chciałam już w sumie położyć ją spać tak na dobre, a siebie razem z nią, to czułam wieeelkie zmęczenie. A goście bawili się do 2:30, my padliśmy gdzieś ok. 2:00. Dawno tak późno spać nie poszłam. Ala, niewzruszona, obudziła się w pełni wypoczęta już o 6:00 rano. O.O Więc kolejny dzień chodziłam z lekka nieprzytomna, Antolek zresztą też. Ale już odespaliśmy na szczęście. :)
   Dobrze się tak czasem wyrwać do ludzi. I miło, że dzieci tak ładnie współpracują wtedy ze mną, że dają mi te przysłowiowe 5 minut oddechu. Miło. Ale na razie mam dość imprezowania z dziećmi. :P