czwartek, 31 stycznia 2013

Jak się wali... cd.

   W domku jesteśmy po 20:00 czasu irlandzkiego. Ufff... Home, sweet, home, choćby i wynajęty. ;) Antoś wpada w prawdziwy szał radości, biega po wszystkich pokojach i kątach, wywleka tony swoich zabawek, których nie widział przez prawie 2 miesiące. Chce się bawić wszystkimi naraz. ;) Widzę, jaki bajzel robi, ale nawet nie mam siły reagować. On też musi odreagować jakoś. Jutro się posprząta. Albo pojutrze. Spoko.
   Najważniejsze, że nazajutrz rano mam iść na kolposkopię do kliniki. W ciąży na prywatnej wizycie u polskiego ginekologa zrobiono mi standardową cytologię, która niestety nie wyszła dobrze i potrzebne było dodatkowe badanie. Rano w poniedziałek zostawiam więc męża z dwójką dzieci samego i lecę na badanie. Rozsiadam się na krześle ginekologicznym, zapada decyzja, że będzie biopsja. Ok. Spoko. Skoro potrzeba... Jestem mega spokojna, nawet nie boli jakoś szczególnie - nie taki się ból przeżyło. ;) Zabieg jest krótki, dostaję wkładkę, bo lekko plamię po tej biopsji. Mam zakaz seksu, pływania i używania tamponów przez tydzień, póki szyjka się nie wygoi. Ok. Luz.
   Idę z kliniki pieszo WOOOOLNO. Boli jak diabli przy każdym kroku, gorzej jak po porodzie. :/ Krok kaczki - znacie to? Dowlekam się do centrum handlowego, gdzie mąż zabrał dzieciaki, żeby się ze mną spotkać. Muszę coś zjeść, kupujemy jakiś kawałek pizzy na wynos, ja karmię Alę, Antoś podjada mi pizzę. Potem przebieram Alutce pieluszkę, pakuję ją do chusty i idziemy do domu. Popołudniu ma przyjechać koleżanka.
   Idę do toalety w domu zmienić tą wkładkę, którą dostałam z kliniki. Trochę leci tej krwi, ale jak przy okresie, nawet mniej. Spoko, pewnie do jutra się wygoi. Bawię się z dziećmi, karmię Alę, noszę... Czuję, że krwi leci jakby więcej. Zanim przyjedzie Marianna będę musiała się przewinąć aż 3 razy, średnio co 30 minut... Dużo tej krwi, cholera, to tak ma być? No nic, przeżyjemy. Przyjeżdża kumpela, siedzimy, gadamy, potem kąpanie dziabągów, usypianie, cycanie... Dalej leci ze mnie tej krwi jak cholera. Trochę się już niepokoję, ale idę spać. W nocy budzę się w kałuży krwi, podpaska totalnie przesiąkła. a wraz z nią dwa ręczniki złożone na pół... Przebieram się, podmywam, idę dalej spać, bo jest środek nocy. Rano znów budzę się zalana krwią, pidżama, prześcieradło, wszystko... Jest źle, jadę do kliniki. Znów na fotel ginekologiczny, badają, sprawdzają. No leci faktycznie dużo, nie powinno tak być, nikt nie wie, dlaczego tak jest. Trzeba tamować, jakieś szwy, coś jeszcze. Miła pani doktor kombinuje i kombinuje, woła na konsultację innego lekarza. W końcu mówią, że jest OK, ale mam teraz przez minimum 30 minut leżeć i odpoczywać, a oni zrobią badania krwi, czy nie straciłam za dużo.
   Przychodzi Adam z dziećmi, Alę trzeba nakarmić. Antoś bawi się ciśnieniomierzem, jest wesoło. Wraca pielęgniarka z wynikami krwi - wszystko ok, krwawienie też ustało, mogę iść do domu, tylko mam teraz antybiotyk brać przez kilka dni, bo jest możliwość zakażenia. Czuję się dobrze, nic mnie nie boli, krew nie leci. Mąż idzie do pracy na nockę, zostaję sama z Dziabągami. Kąpanie, noszenie, usypianie - spoko, wyrabiam się świetnie, mam dobry nastrój i nagle... kap, kap, kap - czuję, że znów ze mnie leci. Ok, spoko, może to tylko tak trochę. Jedna podpaska, druga, trzecia... Jest tak, jak wczoraj. Dzwonię do męża - co robimy? Boję się kolejnej krwawej nocy, jestem tu sama dziećmi... Mąż dzwoni do koleżanki, przyjedzie, ma wolny dzień. Po drodze każę jej kupić puszkę mleka w proszku, na wszelki wypadek. Rozważam wizytę w szpitalu. Dzwonię tam, gdzie rodziłam, bo tam mam blisko, 5 minut pieszo. Pani w słuchawce radzi jechać tam, gdzie mnie szyli, bo tam mają moje dane i w ogóle. Damn! Dzwonię do drugiego szpitala. Sympatyczna pani w słuchawce radzi, żebym nie przyjeżdżała w nocy, bo kolejka oczekujących liczy 14 osób, czeka się na lekarza 5h!!! O.O Przyjeżdża Marianna, decyduję się zostać - tamten szpital daleko, a jak Ala się obudzi głodna... Nastawiam się na krwawą noc, przynoszę duuuużo ręczników, idę spać. W nocy budzę się zalana totalnie krwią, przebieram, myję, wypada ze mnie wieeeelki skrzep krwi... Koszmar, środek nocy, dzieci śpią, czuję się im strasznie potrzebna... W pokoju obok śpi kumpela, na szczęście. Rano zwlekam się z łóżka, znów myję, znów skrzep... Jem jakieś śniadanie. Adam wraca z nocki, pyta, jak się czuję. Mówi: "Weź taksówkę". Żal mi kasy na taxi, poza tym czuję się ok, tylko zmęczona niewyspaniem. Jadę tramwajem. Ubieram się, zabieram dokumenty, książkę do czytania w tramwaju...
   Jest tłok, wszyscy rano do pracy jadą, nie ma miejsc siedzących. Stoję i czytam, czytam... nagle czuję, że mi duszno, głowa zaczyna boleć. Odkładam książkę do torby, słabo mi... Rozglądam się trochę rozpaczliwie - do przystanku w centrum jeszcze daleeeko. Czuję, że nie dam rady, zaraz padnę. W ostatniej chwili mówię do faceta obok mnie: "Chyba zaraz zemdleję..."
   Mam sen. Jakiś chyba nawet fajny sen. Budzę się myśląc, że jestem w domu. Patrzę - ludzie nade mną, ja na podłodze. Ktoś mnie ułożył w pozycji bezpiecznej, ktoś coś mówi, pytają mnie, czy wszystko OK... Ktoś mówi: "Ma krwotok, jeansy przemokły, dzwońcie po karetkę". Znów odpływam..
   Drugi sen, znów się budzę nie wiedząc, o co chodzi. Jakaś kobieta do mnie mówi, pyta, gdzie jadę, kogo powiadomić. Mówię, że do Rotundy. Ona przejęta, bo to szpital położniczy, myśli chyba, że poroniłam. Uspakajam - dziecko się dawno urodziło, jadę do kliniki kolposkopii. Telefon mam w kieszeni, pomagają mi go wyjąć, dzwonię do Adama: "Zemdlałam w tramwaju, jest karetka, zabierają mnie do szpitala". Mąż w szoku. Opieprza mnie, że żałowałam na taxówkę. Wiem, to moja wina...
   Przychodzą ratownicy medyczni, pomagają mi wstać, idziemy do karetki, kładą mnie na to rozkładane łóżko, dają tlen. Zimno jak cholera. Jedziemy. Po drodze wywiad: jak się nazywam, dokąd jechałam... Mam paszport w torbie, to sobie pan spisuje dane osobowe. Mówię o biopsji, o krwotoku...
   W szpitalu znów wywiad. Podłączają mi kroplówkę, potem drugą. Jest zimno. Mierzą ciśnienie: 74/45. Źle. Po trzech kroplówkach ciśnienie się poprawia, ale lekarka dyżurna mówi, że zatrzymają mnie na noc, bo straciłam za dużo krwi. Płaczę. Pierwszy raz. Wcześniej jakoś sobie myślałam, że dam radę ogarnąć, wrócić do dzieci. Ale mnie zatrzymają... Co z Alą? Czy będzie chciała pić z butelki inne mleko? Czy Adam ogarnie? Co z Antkiem? Qrwa, miało już być dobrze, mieliśmy odpoczywać po tej Polsce przeklętej, wyciszyć się, złapać rutynę dnia, a tu gówno... :/ Jestem zła o tą biopsję, to wszystko przez to!!! Miała być standardowa procedura, a wyszło jak zawsze... Czemu zawsze to MI się musi przytrafić??? Strasznie martwię się o dzieci, o męża, że nie mogę tam z nimi być...
   Wiozą mnie na salę, mówią, że czeka mnie zabieg, więc nie wolno mi jeść. Przychodzi lekarka, która robiła mi biopsję, potem ta, która mnie szyła we wtorek. Widzę po ich minach, że za cholerę nie wiedzą, co ze mną zrobić, co mi jest i w ogóle. Wypytują o inne krwotoki w przeszłości (brak), jakie miewam miesiączki (nie miewam od trzech lat, bo albo w ciąży jestem albo karmię i tak w kółko ;P), itd. Może jakaś wada krwi? Cholera wie. Wpychają mi do pochwy kilogram jakiejś ligniny, która ma zatamować krwotok. Zakładają cewnik. Leżę sobie z rurką z lewej, rurką z prawej, głodna, w jakiejś absurdalnej szpitalnej koszuli i czekam. Czekam. Nuda. Głodna jestem. Nuda, czekam. W końcu ok. 16:00 przychodzi lekarka (ta, co mnie szyła) i mówi, że skoro na razie ta cała lignina nie przemaka, znaczy - dobrze, tamuje krwawienie. Może lepiej jej nie ruszać na razie, nie będzie operacji. Mogę jeść, ale od północy znów nie mogę, bo jeśli rano się okaże, że nadal krew leci, to wiozą mnie prosto na salę operacyjną.
   JEŚĆ! Dają mi sałatkę... malusią... taką tyci-tyci. Damn it. Nie najadam się tym w ogóle, od śniadania nic nie miałam w ustach! Nie mam żadnego innego prowiantu ze sobą, bo Adam w szoku nic mi nie przyniósł, przyszedł tylko na moment dać mi Alę do nakarmienia. Pisał, że nie chce za bardzo pić z butelki, dużo płacze, pręży się. Martwi mnie to, ale Adam wydaje się spokojny, co mnie uspakaja. On o nią zadba, jest dobrze. Póki co karmię ją moim mlekiem, ale zaraz muszą iść - Antoś został z Marianną, bo dzieci nie wolno na oddział wpuszczać, Ala jest wyjątkiem, tylko ze względu na karmienie piersią...
   Moje cycki stają się nieprzyjemnie pełne od mleka, którego nikt nie spija - co to jest jedno karmienie??? Proszę o laktator. "Tak, tak, nie ma problemu, zaraz przyniosę" - słyszę od pielęgniarki. I od drugiej, po 4h... Od trzeciej, ze zmiany nocnej, słyszę, że jest tylko jeden na cały oddział i że pewnie teraz go ktoś używa. Daje mi dwie buteleczki i mam odciągać ręcznie... Pyszna rada, ale - nie umiem. :( Pomimo najszczerszych chęci odciągam tylko 20ml z jednej piersi, z drugiej w ogóle mi nie chce lecieć. Dostaję leki, idę spać...

cd. (muszę to na raty pisać, bo brak czasu i w ogóle. No i kto takie dłuuugie będzie czytał :P)
  

11 komentarzy:

  1. Witaj.
    Zaglądam na Twojego bloga od dawna, z częstotliwością co kilka dni i z dużym zainteresowaniem czytam każdy wpis. Ten dzisiejszy bardzo mnie zmartwił. Mam nadzieję, że wszystko skończy się dobrze i zapomnisz o tym zdarzeniu szybciej niż myślisz. Życzę Ci szybkiego powrotu do zdrowia, dużo sił i energii oraz spokoju.
    Pozdrawiam,
    stała czytelniczka
    Joanna z Wrocławia

    OdpowiedzUsuń
  2. Aniu, jestem w głebokim szoku, że tyle przeszłaś!!! Od akcji z Twoim tatą, po krwotoki... Na szczęście jesteś silna i prze wszystko przebrnęłaś. Teraz tylko w napięciu będę czekać na część III :( Napisz proszę, czy wszystko dobrze się skończyło i teraz to wszystko jest dla Ciebie już tylko przykrym wspomnieniem.

    Ściskam!
    Marysia

    OdpowiedzUsuń
  3. 3maj się i dużo zdrowia dla Ciebie, Dzieci i Adama!

    OdpowiedzUsuń
  4. ojejku nieciekawie czekam na ciąg dalszy niezła powieść z tego hehe

    OdpowiedzUsuń
  5. Normalnie horror z tego wyszedł :(
    Mam nadzieję, że już w 100% jest ok.

    OdpowiedzUsuń
  6. Witam :) Kiedyś czytałam Twojego bloga ale potem gdzieś mi się skasował :/
    Czytam notkę i aż mnie dreszcze przechodzą...mam nadzieję że wszystko już jest ok.
    Pozdrawiam Magda :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Czekam na ciąg dalszy, mam nadzieję ,że wszystko ok

    OdpowiedzUsuń
  8. loooo Jezu... ja myslalam ze pierwsza czesc "jak sie wali..." to juz calosc, a tu jeszcze taaka historia, masakra! mam nadzieje, ze juz jest dobrze

    OdpowiedzUsuń
  9. Napisz koniecznie co dalej bo martwię się okropnie!! Mam nadzieje że już się dobrze czujesz!! Pozdrawiam serdecznie. Magda

    OdpowiedzUsuń
  10. o rany, ale sie stalo, to tak jak z moim lozyskiem, co po porodzie zostalo- wspolczuje

    OdpowiedzUsuń
  11. Jezu! ja mam małopłytkowość - pierwsze krwawienia miałam strasznie obfite i siniaczę się od byle czego..
    mam nadzieje że Tobie to nie dolega??? juz czytam 3 część żeby się upewnić!

    OdpowiedzUsuń