środa, 30 stycznia 2013

Jak się wali...

   Najpierw była kłótnia stulecia z moim ojcem. Wyprowadzka. Mama we łzach "nie rób mi tego, córeczko". Tułaczka od ciotki męża do koleżanki i z powrotem. Wylot do IRL. Kolposkopia w poniedziałek. Krwotok do środy. Karetka, szpital, powrót do domu.

   Dużo jak na ostatni miesiąc. "Obyś miał ciekawe życie" - starożytne przekleństwo. :/

   Chciałabym to jakoś po kolei opisać, żeby zapamiętać. Dla siebie i dla Was, czytających. Nie wiem, albo koniec świata idzie albo jakieś, cholera, przesilenie w moim życiu, że tyle naraz mi się zdarzyło, dobrego i złego. I nie wiem nawet, od czego zacząć. Hmm...

   No więc były gorzkie słowa, moje łzy, łzy mojej mamy nad moim "ciężkim losem" i moja decyzja "nie zostanę tutaj, choćby mnie miał piorun trafić, a spać miała pod mostem". Tel do męża: "Zabierz mnie stąd i to już!". Bilety lotnicze drogie jak diabli, nie dało rady przebookować. Jeśli wyprowadzka, to gdzie? Szybkie telefony po znajomych, rodzinie Adama. Idę do Dagmary, ale tylko do soboty, na weekend do cioci, potem znów Dagmara do weekendu, ciocia, a potem już lot. Trochę logistycznie zagmatwane, ale myślę sobie "dam radę". Rano pakowanie. Mama przychodzi co jakiś czas "nie idź, Ania, zostań". Nie zostanę, jestem stanowcza. Przebrało się. Nie dam się tak traktować, nie dam tak traktować moich dzieci, dla nich jestem gotowa na wszystko, łącznie z zerwaniem kontaktów z durnym ojcem. Mama płacze. Ja już nie. Podjęłam decyzję, czuję, że jest słuszna, to dodaje mi siły. Z goryczy mówię matce: "Współczuję Ci życia z takim człowiekiem". Mama we łzach. Żal mi jej. Mówię: "Mam nadzieję, że chociaż powiesz ojcu, co Ty o tym sądzisz." Mama płacze jeszcze bardziej. Nie ma siły na konfrontację z ojcem, nigdy zresztą nie miała. Mówi, że kiedyś mu nawypominała w jakiejś sprawie, to się odgrażał, że pójdzie na działkę i się tam powiesi. Mama żyje odtąd w strachu, nie piśnie słowa skargi, choć całe oczy ma czerwone od płaczu. Ojciec jakby nigdy nic od rana ogląda Eurosport, siedzi w fotelu, ignoruje moje pakowanie i mamy szloch z kuchni.
   Jest taksówka, jedziemy. Ufff... Na miejscu czekają rodzice Dagmary, dają mi klucze, pomagają z walizkami, są mega-serdeczni dla mnie i dla Antosia. W domu zimno, 8 stopni, bo Dagi nie ma od 2 tygodni i jest nienagrzany dom. Do wieczora nagrzeje się tylko do 17 stopni... Jest siermiężnie, zimno, ale czuję spokój. Będzie dobrze. Jakby nigdy nic zabieram dzieci na spacer, mama popołudniu przywozi nam prowiant, ciepłe jedzenie obiadowe - będzie je tak dowozić codziennie przez ponad tydzień. To jej forma dbania o nas. Ciągle biadoli "jak ty sobie dasz radę" itd. A ja czuję, że dam. I już. Muszę, jakoś, ku...wa! Przecież nie będę miała jej do pomocy do końca świata, wkrótce i tak lecę do Dublina, a tam będę tylko ja i mąż, który pracuje. Muszę się czuć pewnie z tym moim podwójnym macierzyństwem! (to wszystko myślę tak naprawdę teraz, jak sobie już to przemyślałam na spokojnie. Wtedy pamiętam tylko irytację, że mama ciągle podważa moje kompetencje, moją zaradność.).
   U Dagi spędzamy dwa dni, potem na kolejne 3 zgarnia nas ciocia. Ona dba o wikt, i to jest fajne, ale jednak wolałam mieszkać sama u Dagmary. Już mi się przejadły konwenanse, rodzinne obiadki. Chcę swojej własnej rutyny, prywatności...
   Znów u Dagi. Tydzień zlatuje szybko: tyle jeszcze spraw na głowie! Codziennie coś załatwiam: a to konto otwieram, a to inne zamykam, a to ubezpieczenie na życie, a to jakieś zakupy "do Dublina", a to coś do paczki dopakować (nie biorę bagażu do samolotu, nadamy paczkę - taniej i pod same drzwi :P). Po drodze jeszcze spotkanie z przyjaciółką, której chciało się przyjechać do mnie z drugiego końca Polski na dwa dni... Za oknem zima piękna i mroźna, Antek szaleje na śniegu, jest mega-ruchliwy, ale też widać, że te zmiany go jakoś dotknęły - znów moczy majtki, nie woła siku, klei się do mamy... Odpuszczam całkowicie "trening nocnikowy", mniejsza o zasady, ważne są emocje. I byle do niedzieli, do wylotu.
   Piątek - fryzjer. Sobota - pakowanie walizek (tylko bagaż podręczny, ale to i tak 20kg w sumie). Mama płacze u fryzjera, gdy jedna z pań zagaduje "no i co ta babcia pocznie, jak wnuki pojadą?". W sobotę płacze u cioci podczas pakowania. Niedziela to apogeum płaczu - od wejścia do domu cioci aż do naszego odjazdu na lotnisko. Widzę, że jest w mega-rozsypce. Była z moimi dziećmi przez prawie 4 miesiące, strasznie przeżywa ich stratę. Do tego ciągle jest z ojcem, który olewa całą sytuację. Ponoć nie odzywają się do siebie. Ciekawa jestem, czy wyniknie z tego dla niej coś więcej, czy w końcu obetrze łzy, zagryzie zęby i dalej będzie udawać twardzielkę... Hmmm...
   Na lotnisko podwozi nas znajomy. Dzieci słodko zasypiają w samochodzie. Antoś budzi się na lotnisku, Alę "na śpiocha" przekładam z fotelika do chusty, gdzie będzie spała aż do 17:00. Wylot mamy 17:45. Obie walizki mam na wózku, Ala w szmacie, Antek za rękę. Jesteśmy sporo przed czasem, czuję luz psychiczny, że nie muszę się nigdzie spieszyć, zdążymy. Z lotniska w Dublinie ma nas odebrać znajomy męża - super.
   Pierwszy "trudny moment", czyli przechodzenie przez wykrywacz. Zdjecie z siebie wszystkiego, łącznie z butami. Najpierw rozbieram Antolka, on przechodzi dzielnie, ja ładuję wszystko na taśmę, składam wózek (sama!), pytam celnika, czy muszę Alę wyjąć z chusty. Nie, nie muszę - cool! Przechodzę, ubieram Antolka i siebie, celnik rozkłada mój wózek, pakuje na niego obie walizki. Gładko i pięknie. :) Jedziemy dalej: wc (Antoś też robi siusiu do kibelka!), placyk zabaw dla dzieci. Do wylotu nadal sporo czasu, Antoś szaleje na placu, ja robię zdjęcia, Ala śpi. W końcu się budzi, wyjmuję ją, karmię, idziemy pod wejście do samolotu. Jako że ja z wózkiem, to schodzę innym wejściem (kto zna nowy terminal we Wro, ten wie :P). Dzięki temu jestem pierwsza w kolejce do wejścia na pokład. :D Wózek składam spokojnie pod samolotem, Antoś jest bardzo dzielny i szalenie "dorosły", pomaga mi jak może, słucha poleceń, mega-współpracuje. Pan steward wnosi mi walizki na pokład, Antoś za rączkę wchodzi po schodkach, zajmujemy 3 miejsca. Wiem, że nie mam prawa do trzeciego miejsca, ale jak się nikt nie upomni, to byłoby super - dodatkowe miejsce dla Ali, która jest wyspana i na pewno nie będzie teraz spała w samolocie, a chętnie sobie pobryka.
   Ufff, nie ma kompletu pasażerów, nikt koło nas nie usiadł. Jest lepiej, niż dobrze. Antoś siada na swoim miejscu, ja z Alą na naszym wspólnym, start. Potem przekładam Alę na jej dodatkowe miejsce, gdzie przez godzinę młoda fika nóżkami. Antoś zwiedza samolot, zaprzyjaźnia się ze stewardami (wyjątkowo jest tylko jedna stewardessa, a tak to sami faceci!). Gdy Ala się zmęczy, pakuję ją do chusty i młoda śpi ostatnią godzinę lotu. Lądujemy, walizki znów znosi mi steward (sam się zaofiarował, chyba wyglądam na potrzebującą wsparcia :)). W amoku zapominam biletów i paszportów z samolotu, szybko się wracam, walizki na wózek, Antoś za łapkę i już jesteśmy. Wychodzę z terminala, szukając znajomego, a znajduję... Adama! W ostatniej chwili udaje mu się zamienić w pracy i przyjeżdża po nas! :D Sweet! Antoś się cieszy. Ala nie śpi już, podziwia lotnisko. Ja jestem pod wrażeniem, jak dobrze mi poszło ze wszystkim podczas lotu...

cdn.

9 komentarzy:

  1. Well done!!! jestem pod wrazeniem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Również czekam na ciąg dalszy - mam nadzieję , że teraz wszystko "gra" , jestem też pod wrażeniem , że sobie poradziłaś w takiej sytuacji (z rodzicami i lotnisko) , Szczerze to sobie tego nie wyobrażam...
    Jestem z Ciebie dumna !
    Pozdrawiam ,
    olunias0@poczta.onet.pl
    PS.Miałam wcześniej napisać , ale u mnie też tak różnie bywało.. ale kiedyś się zbiorę w sobie i napiszę !

    OdpowiedzUsuń
  3. Normalnie dumna jestem z Ciebie:) I z Antosia, że tak stanął na wysokości zadania!

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzielna z Ciebie Mama :). Tylko podziwiać!

    OdpowiedzUsuń
  5. O matko, długo do Ciebie nie zaglądałam z braku czasu na wszystko co nie wiąże się z domem i pracą i.. Ale historia! Najważniejsze że dałaś radę :) Super, że Antos taki byl dzielny - dzieci jednak wyczuwają takie sytuacje i nic, tylko go chwalic i podziwiac za taka 'dorosłość' :)
    Trzymam kciuki! Zobaczysz, teraz juz bedzie tylko lepiej! Jak sie sypie to wszystko - tak jak napisalas- ale po takim kataklizmie, zawsze wychodzi slonce! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Osz, tak sie rozpisalam i mi wszystko zjadlo :/
    Dlugo do Ciebie nie zagladalam, patrze, a tu o matko jaka historia! Najwazniejsze ze dalas rade (kobieta-matka to jednak czasem jak trzeba to dostaje mega powera i potrafi gory przeniesc na jednej rece!)! Super, ze Antoś był taki dzielny - dzieci jednak wyczuwaja takie sytuacje i potrafia sie dostosowac lepiej niż nam się wydaje. Brawo dla niego za dzielność i dorosłość:)
    Trzymam kciuki, zeby to wszystko co Cię spotkało było końcem złego okresu! Po każdym kataklizmie w końcu wychodzi słońce! Twoje - już czekało na lotnisku!
    Wszystkiego dobrego :)

    OdpowiedzUsuń
  7. no widzisz jaka jesteś dzielna sama z dwójka dzieci dobrze że zdecydowałaś się na rozstanie z rodzicami najwyższy czas...i tak długo wytrzymałaś. czekam na cdn.

    OdpowiedzUsuń
  8. Och kurczaki, przeczytalam o tym locie wszystko co napisalas, bo mnie tez taki "rarytas" czeka i tez licze ze nie bedzie kompletu, zeby zajac 3 miejsca :) 2 walizki wchodza na poklad, trzecia do luku i wozek. Mam nadzieje ze bedzie dobrze, juz siebie widzialam oczami wyobrazni, mam nadzieje ze mi ktos pomoze :)

    OdpowiedzUsuń